Nawiązując do współczesnych losów takich rockowych legend jak Soft Machine, nie da się nie rzucić okiem w ich przeszłość. Tym bardziej że dzieje tej brytyjskiej kapeli z Canterbury obfitowały w zmiany składów i wolty stylistyczne, w bolesne upadki i zaskakujące wzloty. Grupa, która powstała w połowie lat 60. ubiegłego wieku (choć większość muzyków z jej pierwotnego składu była aktywna na angielskiej scenie muzycznej już wcześniej), swoją nazwę zawdzięczała powieści klasyka epoki beat-generation Williama S. Burroughsa. W ciągu piętnastu lat (1966-1981) właściwej działalności wydała dziesięć albumów studyjnych, a przez jej szeregi przewinęli się artyści tego formatu, co Robert Wyatt, Mike Ratledge, Kevin Ayers, Daevid Allen, Hugh Hopper, Elton Dean, Marc Charig, Karl Jenkins oraz Allan Holdsworth. Ta wielość muzyków, którzy przychodzili, a potem odchodzili, niosąc ze sobą w dalszą drogę idee Soft Machine i przyznając się do jego dziedzictwa artystycznego, spowodowała, że gdy zespół przestał już istnieć w swej podstawowej formie, zaczęły powstawać jego klony. Pączkowanie zaczęło się już w 1978 roku, kiedy to Hopper (gitara basowa) i Dean (saksofon altowy) do spółki z Alanem Gowenem, Pipem Pyle’em i Dave’em Sheenem powołali do życia dwa bliźniacze projekty – Soft Heap i Soft Head. Dwie dekady później dwaj pierwsi stworzyli z kolei kwartet Soft Ware, którego skład uzupełnili jeszcze John Marshall i Keith Tippett. Marshall (perkusja) był pełnoprawnym członkiem Soft Machine od 1972 roku (od albumu Fifth), kiedy to – po kilku latach spędzonych w jazz-rockowym kolektywie Nucleus – zastąpił Wyatta i Phila Howarda.
Po trzech latach wspólnego grania Tippett postanowił rozstać się z kolegami, ci zaś podjęli decyzję o kontynuowaniu przygody. Należało jednak znaleźć nowego gitarzystę; został nim Allan Holdsworth. Kwartet, pod zmienioną nazwą – Soft Works – nagrał krążek zatytułowany Abracadabra (2003), po czym rozpadł się, a mówiąc precyzyjniej – po raz drugi w krótkim czasie stracił „wioślarza”. Kołem ratunkowym dla pozostałych, czyli Hoppera, Deana i Marshalla, okazał się John Etheridge (niegdyś w Darryl Way’s Wolf), który swoją drogą już raz – w połowie lat 70., a więc jeszcze w czasach klasycznego Soft Machine – wskoczył w buty Holdswortha i wziął udział w sesji do płyty Softs (1976). Kolejna zmiana składu wymusiła na muzykach przyjęcie nowej nazwy. Tyle że wcale nie okazała się ona taka nowa. Do Soft Machine dorzucono słówko Legacy (czyli Dziedzictwo) – i gotowe! Grupa ruszyła w trasę koncertową, której efektem okazał się nagrany w Holandii koncertowy album Live in Zaandam (2005). Jeszcze w tym samym roku muzycy wypichcili studyjną płytę Soft Machine Legacy, a zamknęli ten okres działalności płytą DVD Live at the New Morning: The Paris Concert (2006). Dlaczego? Ponieważ w lutym 2006 roku rozstał się z tym światem Elton Dean. Zastąpił go saksofonista Theo Travis, dotychczas mający na koncie współpracę między innymi z Robertem Frippem oraz zespołami Porcupine Tree, No-Man, The Tangent oraz Karmakanic.
Ten skład pozostawił po sobie studyjny krążek Steam (2007) – jeden z ostatnich przejawów twórczej aktywności Hugh Hoppera, który zmarł (z powodu białaczki) w czerwcu 2009 roku. Nawet ta nieprzychylność losu nie załamała pozostałych muzyków; z pomocą przybył bowiem Roy Babbington (gitara basowa), mający już za sobą staż w Soft Machine w latach 1974-1977 (od Seven po Softs), kiedy także wypełnił lukę po Hopperze. W październiku 2009 roku odrodzone (po raz kolejny) Soft Machine Legacy ruszyło w trasę koncertową po Starym Kontynencie. Zespół zahaczył wówczas o Belgię, Holandię, Austrię i Niemcy, a po powrocie na Wyspy upamiętnił to tournee – zorganizowane ku czci Deana i Hoppera – płytą Live Adventures (2010). Co ciekawe, grupie towarzyszył w roli supportu amerykański gitarzysta Jeff Aug. I tak bardzo przypadli sobie do gustu, że kiedy panowie z Soft Machine (tym razem już bez Legacy) zaczęli przygotowywać następną przejażdżkę po Europie kontynentalnej, postanowili zabrać go ze sobą. Występ w poznańskim klubie „Blue Note” był pierwszym (i notabene jedynym, przynajmniej dotychczas) w historii tego legendarnego bandu w naszym kraju. Tym bardziej może więc dziwić fakt, że sala nie została wypełniona po brzegi. Ale z drugiej strony – wszystkie miejsca siedzące były zajęte, a wrażenia artystyczne, jakich dostarczyli zebranym brytyjscy muzycy, bezsprzecznie kwalifikują ten koncert do wydarzenia muzycznego numer jeden pierwszej połowy tego roku.
Zanim na kameralnej scenie zainstalowali się główni goście wieczoru, publikę postanowił rozruszać Jeff Aug (kojarzony również z gitarowo-perkusyjnego duetu Floating Stone oraz z płyty Anne Clark The Smallest Acts of Kindness, na której pojawił się jako muzyk sesyjny). Solo tworzy jednak zupełnie co innego – prawdziwie wybuchową mieszankę amerykańskiego folku i bluesa, zaprawionego typowo rockową zadziornością i jazzowym feelingiem. Na półgodzinny występ złożyły się przede wszystkim, zagrane na gitarze akustycznej, utwory z ostatniej, jak do tej pory, płyty sygnowanej nazwiskiem Auga – Living Room Sessions (2009). Niezwykle trudno jest artyście, który ma do dyspozycji zaledwie sześć strun i nie wspomaga się głosem, skupić na sobie przez dłuższy czas uwagę widowni. Ale on to akurat potrafi, jak chyba mało kto. Wirtuozeria Amerykanina sprawiała, że ręce same składały się do oklasków. Zmiany tempa, nastrojów, stylów – dosłownie hipnotyzowały. Jednocześnie nie sposób było pozbyć się wrażenie, że gdy zamiast „pudła” dano mu do ręki gitarę elektryczną, wymiatałby z równą maestrią, co Joe Satriani czy Steve Vai.
Około dwudziestej pierwszej na scenie pojawili się John Etheridge, Roy Babbington, John Marshall oraz Theo Travis – i bez żadnych zbytecznych wstępów rozpoczęli, składający się z dwóch części, prawie dwugodzinny jazzowo-rockowy spektakl. W sporej części był on powtórzeniem materiału, który znalazł się na albumie Live Adventures (choć w zmienionej kolejności), a to oznacza tyle, że widownia uraczona została zarówno numerami pochodzącymi z dwóch studyjnych krążków Soft Machine Legacy, jak i klasycznymi kompozycjami Soft Machine z lat 70. ubiegłego wieku. Brytyjczycy niemal od zawsze, pomijając jedynie dwie pierwsze płyty, na których dominowały głównie dźwięki psychodeliczne, podrasowane pełnymi humoru eksperymentami Roberta Wyatta, pozostawali wierni obranemu stylowi, który zdefiniować można – wcale nie krótko – jako mieszankę jazzu i rocka z domieszką progresywno-psychodeliczną i elementami awangardy muzycznej. Potężną dawkę takiej mikstury Soft Machine zaserwowało również słuchaczom ich poznańskiego koncertu. Po złożonym z dwóch kompozycji preludium, które stanowiło między innymi okraszone wyśmienitą solówką Etheridge’a kapitalne wykonanie klasycznego quasi-walczyka „The Nodder” (po raz pierwszy opublikowanego na koncertowym krążku Alive & Well: Recorded in Paris), gitarzysta przywitał się z publicznością i przedstawił zespół. Przy każdym nazwisku dodawał przymiotnik „legendarny” i wcale nie należy traktować tego jako przejaw manii wielkości czy megalomanii. Tak po prostu jest. Każdy z artystów, który pojawił się tego wieczoru na scenie, stanowi bowiem osobny rozdział w historii szeroko pojętego rocka progresywnego.
Po wymianie uprzejmości nadeszła pora na skok w odległą przeszłość. Kolejne uderzenie zaczęło się od rozimprowizowanego „Has Riff” – wypełnionego zrazu nieskładnymi, później jednak coraz bardziej przemyślanymi i konsekwentnymi dźwiękami fletu, gitary i basu – z którego ostatecznie wykluła się przeurocza instrumentalna ballada, będąca kompozycją Karla Jenkinsa, „Song of Aeolus” (z albumu Softs). O jej pięknie zdecydowały przede wszystkim partie dwóch instrumentów – fletu poprzecznego, na którym zagrał Travis, oraz gitary Etheridge’a. Nie bez powodu fragment ten przywodził na myśl jazzującego Camela z okresu Moonmadness (1976) i Rain Dances (1977); „Song of Aeolus” narodził się bowiem w tym samym czasie i niewykluczone, że Jenkins inspirował się Andrew Latimerem bądź na odwrót. Po kilku minutach pełnego nostalgii oddechu Soft Machine zafundowało widzom potężny cios między oczy (a raczej uszy) – „Grape Hound” (z krążka „Soft Machine Legacy”) to bowiem prawdziwie hard rockowy kawałek, w którym sekcja rytmiczna gna jak rozpędzona lokomotywa, a gitarzysta i saksofonista tenorowy robią wszystko, aby ją doścignąć. Te siedem szalonych minut kosztowały całą czwórką niemało energii, nic więc dziwnego, że tuż po dotarciu do stacji docelowej panowie musieli trochę odpocząć.
Zapowiedziana na początku występu przerwa trwała pół godziny. Po niej brytyjski kwartet zaprosił słuchaczy na jeszcze jedną przejażdżkę w odległe lata 70. Drugi set rozpoczęła kolejna klasyczna kompozycja Jenkinsa – dynamiczne, gitarowe „Bundles” (z płyty pod tym samym tytułem), po której nadszedł czas na balladę „Chloe and the Pirates”. Utwór ten, napisany przez Mike’a Ratledge’a, pojawił się po raz pierwszy na albumie Six, po latach jednak Soft Machine Legacy przypomniało go na krążku „Steam” i włączyło na stałe do swego koncertowego repertuaru. Kojące uszy dźwięki wybijającego się na plan pierwszy saksofonu pozwoliły rozmarzyć się na dobre; smaku dodawały też pasaże basu i subtelnie dopełniająca tła gitara. Kolejny numer zapowiedziany został przez Etheridge’a jako „najsłynniejsza kompozycja Soft Machine”. I w zasadzie trudno takiej rekomendacji się dziwić, skoro dotyczyła ona „Facelift” (dzieła Hugh Hoppera z „Third”). Wersja oryginalna trwała prawie dziewiętnaście minut, ta wykonywana przez zespół na koncertach przed dwoma laty (vide Live Adventures) – jedynie trzy i pół; w Poznaniu zaprezentowany został z kolei wariant pośredni. W pochodzącym ze Steam rozkołysanym, jazzującym „Anything to Anywhere” Travis po raz pierwszy zagrał na saksofonie sopranowym; z kolei w „The Relegation of Pluto / Transit” do głosu mógł wreszcie dojść John Marshall, który udowodnił, że nawet siedemdziesięcioletni perkusista potrafi swoją solówką przyprawić słuchaczy o ciarki na plecach. Domknięciem właściwej części koncertu okazał się natomiast pełen improwizacji „Gesolreut” (z Six), który w wersji koncertowej stał się prawdziwym wymiataczem.
Jeśli panowie z Soft Machine myśleli, że od razu po wybrzmieniu ostatnich dźwięków „Gesolreut” będą mogli udać się na w pełni już tego dnia zasłużony odpoczynek – byli w błędzie. Na scenę musieli wracać jeszcze dwukrotnie. Najpierw rozgrzali publikę długą i dynamiczną improwizacją, na którą złożyła się między innymi solówka Babbingtona na basie, a następnie wyciszyli spokojnym i melodyjnym (także dzięki partii sopranu) „The Last Day”. Patrząc na schodzącego do garderoby, bardzo zmęczonego, mocno przygarbionego Johna Marshalla, fani nie mieli już śmiałości wyciągać muzyków z powrotem. Nie było bowiem wątpliwości, że dali z siebie wszystko i że ten wieczór kosztował ich masę sił. Nawet – o całe pokolenie młodszego od Babbingtona, Marshalla i Etheridge’a – Theo Travisa. Chwała im wielka za to, że potrafili udowodnić, iż choć scena Canterbury dawno przeszła do historii, jedna z jej legend – mimo wielu przeciwności losu (vide śmierć Deana i Hoppera) – wciąż żyje!