Niektórzy mieli bilety na ten koncert na kilka miesięcy przed terminem. Ja - nie miałem na pół godziny przed występem gwiazdy wieczoru. Ot - decyzję o pójściu podjąłem zupełnie spontanicznie w środowe popołudnie. Zapomniałem niestety, że sala Teatru Wyspiańskiego jest malutka i że może po prostu nie być już miejsc. I rzeczywiście - Strawberry Fields grali, zza drzwi dolatywało Living in the Moonlight, a ja przy bramce czekałem, aż znajdzie się jakaś życzliwa dusza z nadmiarowym biletem, dzięki której mógłbym zobaczyć Nicka Barretta i spółkę. W sumie i tak na ich koncert spóźniłem się... hmm... kilkanaście lat...
Przyzwyczajeni jesteśmy do myśli, że spóźniliśmy się na koncerty największych gwiazd rocka progresywnego - z racji późnego urodzenia i przez żelazną kurtynę. Ale na koncert Pendragonu? Czyż nie jest szokujące, że od wydania The World mija już dwadzieścia lat, że dzisiaj Pędraki są takimi samymi weteranami, jakimi byli Camel, Yes czy Pink Floyd w latach 90? Wtedy, w pierwszej połowie lat 90., byli oni absolutnie jednymi z moich największych muzycznych idoli. A jednak - nie poszedłem na ów słynny zabrzański koncert z 1994 roku (już nie pamiętam czemu, pewnie po prostu jako biedny student nie miałem pieniędzy). Później mój entuzjazm do zespołu nieco przygasł, a w latach 2000. przestałem się nim specjalnie interesować. Dlaczego więc nagle wymyśliłem sobie pójście do Wyspańskiego? Nie wiem, po prostu nie wiem, może najzwyczajniej robię sentymentalny na starość.
Tak czy owak znalazłem się w końcu w środku Wyspiańskiego, załapałem się nawet na samą końcówkę występu Strawberry Fields, a po przerwie, gdzieś koło 21.45, na scenie zainstalowali się główni bohaterowie wieczoru. I zaczarowali mnie na samym początku. Po Back In The Spotlight Nick przywitał się z publicznością, ogłosił, że tym razem będą grali te utwory, których nie grali na poprzednich swoich występach w Katowicach, i cofną się bardzo, bardzo głęboko, po czym zapowiedział Ghosts. Nieco zagubioną w cieniu innych pereł z The Window of Life, a dla mnie to jeden z najpiękniejszych momentów z tej najlepszej płyty Pendragon. Zostałem kupiony z miejsca.
Nie był to na pewno najlepszy koncert, na jakim byłem w życiu (przeważały jednak nowe utwory, głównie z wydanej właśnie płyty Passion, a jestem przekonany, że to nie jest tylko kwestia moich emocji i wspomnień, że po prostu one nie są takie dobre jak arcydzieła z lat 90; poza tym wydawało mi się, że są problemy z akustyką - a może to ja już robię się głuchy?), ale nie przypominam sobie koncertu z taką atmosferą. Wyglądało to jak coś w rodzaju spotkania starych znajomych. Muzycy Pendragon wiedzą, że już nie zostaną gwiazdami wypełniającymi stadiony i nie mają innego wyboru niż szanować tę publiczność, którą mają. A poza tym - oni po prostu chyba lubią to, co robią. I dlatego zagrali długo. Właściwy set skończył się na dedykowanej Tomaszowi Dziubińskiemu The Last Man On Earth, po czym nastąpiły bisy. Bez żenującego spektaklu pt. sprawdzamy, czy wystarczająco długo klaszczą i udajemy bardzo zdziwionych, po prostu wychodzimy i gramy. Najpierw bodaj Indigo, a potem Nick przyniósł swoją zieloną gitarę - tę, na której na tym koncercie malował te najpiękniejsze, latimerowskie (a może już barretowskie?) pejzaże - i zagrał The Prayer. Oklaski na stojąco, a oni bez schodzenia ze sceny pociągnęli Paintbox. Nikt już nie siadał, publiczność śpiewała razem z zespołem, zespół wyszedł do publiczności, było po prostu pięknie. Nikt nie zauważył, że zrobiło się nagle wpół do pierwszej.
Nie było (zgodnie z przywołaną wyżej zapowiedzią Barretta) Voyagera, ani Queen of Hearts, ani Breaking the Spell, ani The Shadow. A jednak... to co zagrali, wystarczyło, żebym przez chwilę poczuł się o te kilkanaście lat młodszy. Dzięki, Nick, Clive, Scott i Peter.