ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
- 21.11 - Warszawa
- 22.11 - Bydgoszcz
- 23.11 - Poznań
- 24.11 - Katowice
- 21.11 - Katowice
- 21.11 - Siemianowice Śląskie
- 22.11 - Olsztyn
- 23.11 - Gdańsk
- 24.11 - Białystok
- 27.11 - Rzeszów
- 28.11 - Lublin
- 29.11 - Kraków
- 01.12 - Warszawa
- 22.11 - Żnin
- 23.11 - Koszalin
- 24.11 - Gdynia
- 29.11 - Olsztyn
- 22.11 - Poznań
- 23.11 - Łódź
- 24.11 - Piekary Śląskie
- 23.11 - Warszawa
- 24.11 - Wrocław
- 26.11 - Kraków
- 27.11 - Poznań
- 24.11 - Warszawa
- 24.11 - Kraków
- 25.11 - Poznań
- 26.11 - Kraków
- 26.11 - Warszawa
- 30.11 - Warszawa
- 30.11 - Kraków
- 30.11 - Sosnowiec
- 03.12 - Gdańsk
- 04.12 - Wrocław
- 05.12 - Kraków
- 06.12 - Warszawa
- 04.12 - Poznań
- 05.12 - Warszawa
- 06.12 - Kraków
- 06.12 - Jarosław
 

koncerty

01.05.2011

Thanks Jimi Festival 29.04 - 30.04

Thanks Jimi Festival 29.04 - 30.04 Hendrix Symfonicznie, Steve Hackett Acoustic Trio, Al Di Meola, Acid Drinkers, Ten Years After

Tegoroczny festiwal Thanks Jimi wyjątkowo odbył się nieco wcześniej, bo pod sam koniec kwietnia, za to trwał dwa dni. Wszystko zaczęło się w piątek wieczorem w hali Orbita od koncertu Hendrix Symfonicznie. Żeby Hendrixa grać z orkiestrą – pomysł nieco kontrowersyjny. Dla mnie Heniuś to trio, ewentualnie z Buddy Milesem na drugiej perkusji i Chrisem Woodem na dmuchanych. Gdyby jakimś cudem taki skład znalazł się na scenie Orbity, to pewnie padłbym na kolana i zaczął się modlić. Chociaż znajdowaliśmy się w mocno metafizycznym czasie, nic takie jednak się nie stało. Dobrze - jest co jest, a jak to wyszło? Hm, powiem szczerze, że trudno mi to jednoznacznie ocenić, min. ze względu na to co wyżej napisałem. Do tego pomysły typu „Orkiestrowe coś tam” nigdy specjalnie mi się nie podobały, a jak stwierdził nasz nowy redakcyjny fotograf, Dominik – historia muzyki notuje w tym temacie, raczej więcej niepowodzeń, niż sukcesów. W zasadzie co kto lubi – jednym, tak jak mi, sam pomysł wydała się nieco od czapy, bo Heniuś to nieskrępowany żywioł, gdzie na pewno nie ma miejsca dla orkiestry (bo i gdzie?), a innym takie rzeczy się podobają.

Wersje utworów Hendrixa zaaranżowane na orkiestrę i zespół straciły na swojej rockowej werwie, natomiast zyskały na rozmachu. A czasami efekty były jeszcze bardziej zaskakujące – „Purple Haze” zabrzmiało jak z repertuaru Earth Wind & Fire. To było … dziwne. Za to naprawdę bardzo dobrze wypadł w takiej aranżacji autorski utwór Leszka Cichońskiego „Thanks Jimi” – podniosła, trochę patetyczna ballada, ze świetną partią gitary zagraną przez samego kompozytora – akurat tutaj orkiestra pasowała jak najbardziej. Samo wykonanie tego przedsięwzięcia – tutaj zastrzeżeń nie można mieć żadnych. Sam Cichoński i Jorgos Skolias stanowią gwarancję wysokiej jakości muzycznej. Znakomicie wypadła orkiestra Filharmonii Dolnośląskiej pod dyrekcją Jerzego Koska – grali naprawdę żywiołowo, na ile tylko pozwalało im bycie orkiestrą. Pomysł dyskusyjny, wykonanie bardzo dobre, W każdym razie publiczności się bardzo podobało.

Jednak głównym powodem tego, że tłukłem się w piątek po południu (a nie dzień później, spokojnie, rano) przez kilkaset kilometrów po naszych zatłoczonych drogach, klnąc i złorzecząc, był Steve Hackett. Co prawda miał być to koncert akustyczny, a nie całego elektrycznego bandu, trochę studził moje emocje, ale Hackett nawet w wersji wyciszonej i kameralnej również potrafi być bardzo atrakcyjny. „The Bay of Kings”, czy „There Are Many Sides to The Night” są tego najlepszym przykładem. Tego wieczoru zaczął sam, tylko z gitarą. Przez kilka minut grał różne różności, min. przewinęły się krótkie fragmenty „Kim” i „Blood on The Rooftops”. Potem dołączyli do niego Rob Townsend na dmuchanych i Roger King na instrumentach klawiszowych. I wtedy już przestało być tak całkiem akustycznie, bo jednak parapet Kinga do prądu podłączony był, robiąc nawet czasami za całą orkiestrę. No ale nic.

W czasie kilkudziesięciu następnych minut Hackett „przetoczył” się przez całą swoją karierę grając utwory ze swoich płyt solowych, jak również z płyt Genesis. Były fragmenty z „Foxtrota” („Supper’s Ready” – ale bardzo krótki fragment), z Baranka, ze „Spectral Mornings”. Świetnie, chyba nawet najlepiej wypadło „Ace of Wands” (główny motyw grał Townsend na klarnecie, a nie Hackett na gitarze), innym bardzo mocnym punktem koncertu było jazzowo – klasyczne „Barrock”, zagrane już na bis. Nie obiecywałem sobie zbyt dużo po tym występie, bo mimo wszystko nie przepadam za koncertami akustycznymi. Dlatego zawiedziony nie byłem, ba, byłem nawet zadowolony, bo koncert mi się bardzo podobał, a Hackett miejscami nieźle mnie zaczarował i momentami troszkę nie wiedziałem gdzie jestem.

Jak na tak elitarny „event” jakim był akustyczny koncert Hacketta, publiczności było całkiem sporo. To znaczy całkiem sporo zostało, bo część była zainteresowana przede wszystkim Hendrixem i po tej części koncertu po prostu sobie poszła. Jednak pozostało naprawdę dużo ludzi, którzy urządzili na koniec Hackettowi i jego muzykom zasłużone owacje na stojąco.

Drugi dzień festiwalu to jak zwykle bicie gitarowego rekordu Guinessa. Tym razem się nie udało, ale prawie sześć tysięcy wioseł też budzi respekt. A potem był koncert. Na Wyspę Słodową dotarłem w momencie, kiedy Acid Drinkers kończyło ustawiać swoje klamoty na scenie. Z tymi Kwasożłopami to trochę dziwna sprawa – jako długoletni fan metalu i to nawet  różnych jego odmian, powinienem łykać to co robią bez popitki. Jednak tak nie jest. Sporo ich muzyki znam, ale jakoś się nie krzyżujemy. Ten koncert też tego nie zmienił. Chociaż trzeba przyznać pooglądałem go z przyjaznym zaciekawieniem. Nie powiem – zagrali dynamicznie, z przytupem, swobodnie, na luzie, bez napinki, ale bardzo dokładnie i precyzyjnie. Zagrali też kilka coverów, które nieźle zmasakrowali. Najbardziej dostało się „Ring of Fire”. „Hit The Road Jack” oberwało się mniej. Stosunkowo łaskawiej potraktowali „The Boys Are Back In Town”, właściwie była to wersja mocno zbliżona do oryginału. Najlepiej poszło im z „Wild Thing” – to numer wprost stworzony, żeby grać go mocno i głośno. Czyli tak jak zagrali Kwasopije. Bardzo ważnym, wręcz najważniejszym wydarzeniem tego show było pojawienie się na scenie Litzy. Wszedł, wziął wiosło w łapę i dał głos. Od razu zespół zaczął inaczej brzmieć – pełniej , mocniej , na pewno dużo lepiej. Nie wiem, czy była to zasługa właśnie Litzy, czy dlatego, że było już trzy gitary. Ale z pewnością były gitarzysta i wokalista Acid Drinekrs jest postacią o dużej charyzmie, bo momentalnie skupił uwagę publiczności na sobie, odsuwając Titusa nieco w cień. Nie wiem, na ile było to celowe, a na ile samo tak wyszło. Ta część z gościnnym udziałem Litzy podobała mi się najbardziej. Poza tym podobało mi się wykonanie „Wild Thing” i Ślimak. Jako perkusista oczywiście – szybki, niesamowicie precyzyjny, bijący mocno, ale polotem i feelingiem. A te jego partie perkusji są nieźle pokombinowane.

Proszę się zbytnio nie przejmować tym co napisałem powyżej o koncercie Acid Drinkers, bo pisałem to z pozycji sceptyka. Fanom podobał się bardzo, bo cały czas świetnie bawili się pod sceną.

Nieortodoksyjnym pomysłem organizatorów festiwalu było to, żeby Al Di Meola miał grać po Acid Drinkers. Na szczęście między jednym występem a drugim było około pół godziny przerwy. Publika zdążyła ochłonąć, albo wyjść. Zresztą większość metali sobie poszła, jak tylko Acid Drienkers zakończyli koncert. W ich miejsce napłynęli nowi widzowie, o wyglądzie zdecydowanie niemetalowym, a raczej sugerującym, że twórczość Ala Di Meoli znają dobrze i to od bardzo dawna. Dla mnie tej występ miał być najważniejszą częścią całego festiwalu. Jeszcze pamiętam, kiedy kilka lat temu byłem totalnie zachwycony koncertem tego pana na wrocławskim rynku. Magia wróciła? Nie do końca. Poprzednio, grając w nieco większym składzie zostawił trochę miejsca innym muzykom, teraz bardziej koncentrował się na sobie. Tym razem nie było instrumentów klawiszowych, zastępował je akordeon. Oprócz tego była trzyosobowa sekcja rytmiczna, drugi gitarzysta, no i sam Di Meola – sześć osób, też niemało. W zasadzie pierwsza część koncertu była praktycznie unplugged, bo do prądu podłączony był tylko kontrabas. Dopiero w drugiej części mistrz wstał z krzesełka (bo w części akustycznej siedział), wziął w garść gitarę elektryczną i … też było fajnie, czy z taką, czy z taką gitarą czaruje równie dobrze. Lekkość, swoboda, a zarazem precyzja z jaka ta muzyka jest zagrana, jej niesamowity feeling, fantastyczny zgrany zespół i równie fantastyczna sekcja rytmiczna (tego się nie można nauczyć, to się trzeba urodzić w odpowiednim miejscu) – to co mnie urzekło poprzednio, to oczarowało mnie i teraz. Może już nie w takim stopniu, bo wtedy szedłem na nieco „świeżaka”, a teraz już wiedziałem czego mogę się spodziewać. Nie przepadam za studyjnymi dokonaniami Ala Di Meoli, jednak jego koncerty to całkiem inna broszka, a nawet całkiem inne uniwersum.

Di Meola skończył grać i w zasadzie festiwal dla mnie też się skończył. Czekanie na Ten Years After niespecjalnie mi się uśmiechało, zresztą bez Alvina Lee… Ale Dominik, nasz redakcyjny fotograf powiedział, że jak jestem w robocie, to mam pracować, a nie urywać się do domu przed czasem. Cóż mogłem na takie dictum. Udaliśmy się na piwo, a szlachetny tern trunek zmył ze mnie całodzienne znużenie, dodając energii, jakże potrzebnej życiu.

Z wymianą sprzętu ekipa uwinęła się wyjątkowo szybko, bo kiedy koncert się zaczynał, właśnie dopijałem resztkę browara. Teraz Ten Years After to trzech ludzi z oryginalnego składu – Chick Churchill na klawiszach, Leo Lyons na basie i Rick Lee na bębnach i młodszy od nich mniej więcej o trzydzieści lat gitarzysta i wokalista Joe Gooch, który kilka lat temu zastąpił Alvina Lee. Wizualnie tak średnio do nich pasuje, bo po reszcie muzyków lata widać, grali przecież na tym pierwszym, właściwym Woodstocku (bas Lyonsa też wygląda tak, jakby tamten Woodstock również pamiętał). Ale rock’n’roll to nie konkurs piękności, a do tego dawno przestał być muzyką ludzi młodych.

Na początku było rockowo, głośno, z odpowiednim bluesowym feelingiem. Całkiem fajnie, chociaż bez rewelacji. Jednak z minuty na minutę robiło się coraz ciekawiej, coraz lepsze kompozycje i zespół też się coraz bardziej rozkręcał. W pewnym momencie Leo Lyons zapytał się nas czy lubimy psychodelię. Odpowiedziało mu niezbyt gromkie „yeah”, ale zespół niezrażony zaczął "50,000 Miles Beneath My Brain" z albumu „Cricklewood Green”. I to było to co tygryski lubią najbardziej – mocno wydłużona wersja z bardzo rozbudowaną partią gitary. Czy akurat było to bardzo psychodeliczne? Trochę tak, ale głównie dzięki klawiszom Churchilla, bo reszta wymiatała po rockowemu, aż dymiło. Pięknie pojechali i tak było do samego końca – „Love Like A Man”, „I’d Love to Change The Word”, „Going Home” i gwóźdź programu, czyli "I Can't Keep from Crying, Sometimes". Nie wiem, czy jak na „Undead” trwało to siedemnaście minut, ale chyba wiele krótsze nie było. Fantastyczny popis gry zespołowej, z wiosłowym w roli głównej. W zasadzie wiele tych utworów nie było, za to większość w dość mocno rozbudowanych wersjach, z każdego muzycy wyciągnęli, ile tylko mogli, ale bez popadania w nadmierną przesadę. Kilkoma krótkimi solówkami popisał się Churchill, jedną, za to dłuższą Lyons (na zasadzie „dialogu” z Goochem), ale głównym „rozgrywającym” był „nieletni” Joe Gooch. Śpiewa dobrze, a gitarzystą jest wybornym. Oczywiście znakomity technik, a do tego obdarzony sporą wyobraźnią. Jego długie, „zawiesiste” solówki to nie była banalna palcowa ekwilibrystyka, tylko cały czas były jakoś umocowane w utworze. Słuchał tego, co gra reszta muzyków, a nawet jeśli odlatywał nieco dalej, to wiedział gdzie jest i kiedy ma wrócić – te jego improwizacje miały jakiś sens. Ten Years After grało najdłużej, z wszystkich artystów, bo prawie 80 minut, a reszta kończyła mniej więcej po 60 – 65 minutach. Czy dlatego, że tak było zaplanowane, czy dlatego, że pewne rzeczy działy się ad hoc, na scenie, co wydłużyło nieco koncert? Czy to było wcześniej ograne na próbach, czy odbywało się spontanicznie? Pewnie i to i to. Wiadomo przecież, że porządna improwizacja musi być starannie zaplanowana i na pewno jest jakiś ustalony zarys kierunku, w którym utwór ma się na scenie rozwijać. Mniej więcej wiadomo kto kiedy solówkę zagra, a z drugiej strony nie wiadomo jaką i nie do końca wiadomo jak długą. I te niuanse sprawiają, że na scenie te utwory żyją, mimo, że niektóre z nich muzycy grają je już bez mała czterdzieści lat. Nie odniosłem wrażenia, że zespół wszedł, zagrał swoje i poszedł. To nie było odgrywanie „sztuki”. To był bardzo dobry, rockowy koncert, oby więcej takich. Bardzo pozytywne zaskoczenie na koniec festiwalu, nie spodziewałem się, że zespół, który można podejrzewać o odcinanie kuponów od swojej niegdysiejszej sławy, zagra tak dobrze.

Dwa dni z gitarzystami w roli głównej. Różnymi, od heavy – metalowych po jazzowych. Kilka wybitnych osobowości, kilka znakomitych koncertów. Czego chcieć więcej? Chyba tylko, żeby za rok było co najmniej tak samo dobrze.

Zdjęcia: Dominik Konieczny

 


 

 

Zdjęcia:

Hendrix Symfonicznie Hendrix Symfonicznie Steve Hackett Acoustic Trio Steve Hackett Acoustic Trio Steve Hackett Acoustic Trio Steve Hackett Acoustic Trio Steve Hackett Acoustic Trio Steve Hackett Acoustic Trio Steve Hackett Acoustic Trio Steve Hackett Acoustic Trio Steve Hackett Acoustic Trio Steve Hackett Acoustic Trio Steve Hackett Acoustic Trio Acid Drinkers Acid Drinkers Acid Drinkers Acid Drinkers Acid Drinkers Al Di Meola Al Di Meola Al Di Meola Al Di Meola (fot. Dominik Konieczny) Al Di Meola Ten Years After Ten Years After Ten Years After Ten Years After Ten Years After
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.