ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
- 02.11 - Rzeszów
- 03.11 - Przemyśl
- 08.11 - Opole
- 09.11 - Bielsko-Biała
- 10.11 - Zabrze
- 11.11 - Łódź
- 15.11 - Gniezno
- 16.11 - Kłodawa Gorzowska
- 17.11 - Zielona Góra
- 22.11 - Żnin
- 23.11 - Koszalin
- 24.11 - Gdynia
- 02.11 - Gdańsk
- 03.11 - Kraków
- 03.11 - Łódź
- 07.11 - Kraków
- 08.11 - Warszawa
- 09.11 - Kraków
- 08.11 - Sosnowiec
- 09.11 - Pszów
- 10.11 - Częstochowa
- 09.11 - Warszawa
- 10.11 - Siedlce
- 10.11 - Końskie
- 16.11 - Bydgoszcz
- 11.11 - Wrocław
- 11.11 - Kraków
- 11.11 - Warszawa
- 17.11 - Kraków
- 19.11 - Kraków
- 20.11 - Warszawa
- 21.11 - Warszawa
- 22.11 - Bydgoszcz
- 23.11 - Poznań
- 21.11 - Katowice
- 22.11 - Poznań
- 23.11 - Łódź
- 23.11 - Warszawa
- 24.11 - Wrocław
- 24.11 - Warszawa
 

koncerty

25.02.2011

The Australian Pink Floyd Show, Katowice, 29 stycznia 2011

The Australian Pink Floyd Show, Katowice, 29 stycznia 2011 Psy, kangur i lasery, czyli ludzie z Antypodów w Spodku.

Niektórzy to mają fajnie. Muzyka i teksty już są napisane przez innych, zdobyły już popularność, ktoś inny też wymyślił i opracował efektowną oprawę wizualną. Utworów nauczyć się łatwo: twórcy wybitnymi wirtuozami nie byli, więc same kompozycje od strony instrumentalnej są dość proste. A do tego oryginalny zespół w trasę już nie wyruszy, więc zainteresowanie pewne. Zwłaszcza w tych krajach, gdzie oryginalny band nie miał okazji wystąpić nigdy.

Pink Floyd do Polski nie mieli okazji trafić nigdy; najbliżej było w roku 1994. Niestety, główny sponsor trasy – firma Volkswagen – nie zgodziła się na angażowanie lokalnych sponsorów i ostatecznie Polacy tłumnie wyruszyli na koncert Floydów do czeskiej Pragi. Tak więc, The Australian Pink Floyd Show nie miał większego problemu z wyprzedaniem kilkukoncertowej trasy po Polsce. W Spodku, mimo dość drogich biletów, stawiło się ponad 6 tysięcy osób.

Zaczęli klasycznie, od „Shine On You Crazy Diamond”. Zakończenie też było klasyczne: „Comfortably Numb” z długim solem gitary i zagrany z wściekłą furią „Run Like Hell” na sam koniec. A pośrodku – to, czego można było oczekiwać: floydowska klasyka w rodzaju dużego fragmentu „The Dark Side Of The Moon”, „Another Brick In The Wall Part Two”, „Learning To Fly”, „One Of These Days”, „Sorrow”, „Wish You Were Here”, “Welcome To The Machine”. Przekrój przez cały dorobek Pink Floyd z lat 1967-1994. Do tego okrągły ekran, filmy, lasery i trzy zgrabne dziewczyny w chórku, zmysłowo poruszające się w pełnej synchronizacji. Jeśli ktoś miał okazję widzieć filmy “Delicate Sound Of Thunder” albo “Pulse” – teraz miał okazję zobaczyć dokładnie to samo na własne oczy, odtworzone z bardzo dużym pietyzmem wobec oryginałów.

Dosyć złośliwości. Bo katowicki koncert The Australian Pink Floyd Show podobał mi się. Tak po prostu. Choćby taki „Sorrow”: laserowy pokaz był wprost zapożyczony z „Pulse” – co nie zmieniało faktu, że w Spodku, oglądane na własne oczy, robiło to ogromne wrażenie. Sam zaś repertuar nie był pozbawiony niespodzianek: rok 1967 w powyższej cezurze czasowej oznaczał bowiem żywe wykonanie „Arnold Layne”, z fajnymi grupowymi partiami wokalnymi. Zaś rok 1994 to kompozycje z „The Division Bell”: „Coming Back To Life” i „What Do You Want From Me”. Zespół zdecydował się również odkurzyć jeden z zespołowych klasyków z przełomu lat 60. i 70.: świetnie zagrane „Careful With That Axe Eugene”.

Na plus koncertu na pewno trzeba zaliczyć efektowne animacje 3D (okulary były rozdawane gratis), choć niestety nie przez cały czas trwania koncertu, jedynie w drugiej połowie (koncert składał się z dwóch części, podzielonych 15-minutową przerwą). Robiły wrażenie zwłaszcza podczas zagranej w całości pierwszej strony „The Dark Side Of The Moon”, która otworzyła drugą połowę koncertu. Choć zarazem uwidoczniła ona i wady, i zalety obecnego składu TAFPS. Bianca Antoinette-Glynn, której przypadło w udziale zastąpienie Clare Torry w „The Great Gig In The Sky” poradziła sobie z trudnym zadaniem doskonale: jej wokaliza w niczym nie ustępowała tej oryginalnej. Co innego pełniący rolę frontmana (w „Shine On...” jeszcze pląsał razem z dziewczynami z chórku, potem zszedł na przód sceny) Alex McNamara: z partiami Wrighta w „Time” poradził sobie świetnie, z partiami Gilmoura już nie. Wyraźnie było słychać, że bardziej ekspresyjny, ostry śpiew nie do końca mu wychodzi. Chyba że po prostu miał zły dzień. Reszta muzyków radziła sobie już co najmniej dobrze: stający czasem przy mikrofonie gitarzyści David Domminney Fowler i Steve Mac oraz basista Colin WiIson śpiewali bardzo dobrze (chwilami wyraźnie lepiej od frontmana…) i świetnie radzili sobie z odgrywaniem partii Davida i naśladowaniem oszczędnego stylu Watersa czy bardziej rozbudowanych partii Guya Pratta, zastępujący Wrighta (i zupełnie nie przypominający szczupłego Ricka posturą) Jason Sanford świetnie wczuł się w specyficzny styl gry nieżyjącego już pianisty, zaś Paulowi Bonneyowi, oprócz odgrywania oszczędnych partii Nicka Masona, przyszło w udziale odtwarzanie równocześnie koncertowych partii Gary’ego Wallisa. Wstęp do „Time” czy „Learning To Fly”, który w oryginalnych koncertowych wykonaniach odgrywali dwaj perkusiści, Bonney zagrał zupełnie sam. I to znakomicie.

Co jeszcze? A tak, oprawa. Lasery, światła, filmy (robił wrażenie zwłaszcza ten ilustrujący – kapitalnie zagrane – „Dogs”). W „Another Brick In The Wall Part Two” za sceną pojawiła się wielka kukła nauczyciela. Tak pod względem wyglądu i postury, jak i, że się tak wyrażę, nadęcia przypominała mi jako żywo mego byłego promotora – niniejszym pozdrawiam. „One Of These Days” zamiast nadmuchiwanej świni pojawił się wielki, nadmuchiwany kangur. Nie był to zresztą jedyny akcent australijski w czasie koncertu: oprócz licznych aluzji pojawiających się w filmach na wielkim ekranie, we fragmenty radiowych programów rozpoczynające „Wish You Were Here” wpleciono spory fragment refrenu „Land Down Under” Men At Work. Tą samą piosenkę zresztą puszczono z taśmy po zapaleniu świateł na koniec.

Można by na upartego się czepiać, że panowie ze zbyt dużym pietyzmem odtwarzają oryginały. Że zabrakło miejsca na jakieś swobodniejsze granie (nie licząc rozbudowanych solówek). Nie zmienia to faktu, że w zimny styczniowy wieczór wyszedłem ze Spodka bardzo zadowolony. Bo koncert był – tak po prostu – dobry.
 

 

Zdjęcia:

Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.