Doskonale pamiętam, kiedy ostatni raz Niemcy odwiedzili warszawską Stodołę. Było to ponad 5 lat temu, dali wtedy przyzwoity show, który zadowolił większość fanów. Tym razem promowali także swój najnowszy album, „7 Sinners”, który może nie zachwyca, ale niektóre kawałki sprawdzają się idealnie na koncercie. Przed główną gwiazdą wieczoru wystąpił szwedzki Avatar (niestety nie miałem okazji zobaczyć ich w akcji) i doskonale znani Finowie z Stratovarius. Ci drudzy dali nadspodziewanie dobrze przyjęty show, grając właściwie swoje największe hity. Sami muzycy zresztą zgodnie przyznali ze sceny, że warszawska publiczność była najlepszą na trasie. Skąd my to znamy…
Po cukierkowatych wyczynach klasyków melodyjnego pitu-pitu metalu, przyszedł czas na Helloween. Jeśli atmosfera na Stratovarius była dobra, to na Helloween zapanowało istne szaleństwo wypełniającej Stodołę do pełna młodzieży (w większości). Niemcy nie zaskoczyli niczym i zagrali dokładnie to, co na poprzednich występach na tej trasie. Oszczędzili nam całe szczęście większość utworów z nowej płyty (pojawiły się tylko znośne „Are You Metal?”, „Where The Sinners Go” i „You Stupid Mankind”), jednak jak zwykle pominęli większość materiału z okresu drugiej połowy lat 90., co jest dla mnie niezrozumiałe, bo to bezsprzecznie ich najlepsze płyty. Mogliśmy więc usłyszeć tylko „Steel Tormentor”, „Forever And One” i „A Handful of Pain”. Reszta koncertu skupiła się na odgrzewaniu starych kotletów z okresu “Keeperów”, a więc nie zabrakło „Eagle Fly Free”, „I Want Out”, „Future World”, „Dr. Stein” i kilkunastominutowej sagi “Keeper of the Seven Keys / King For A Thousand Years / Halloween”. Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to właśnie to tych niepotrzebnych dłużyzn i wyciągania na siłę klasycznych, ale nieco już oklepanych motywów sprzed ponad 20 lat. Ponadto panowie mogliby sobie darować swoje solówki, bo wirtuozami na miarę Dream Theater to oni nie są. Zamiast tego o wiele lepiej sprawdziłyby się krótkie, szybkie i treściwe utwory z „Better Than Raw”, „The Time Of The Oath” czy „Master of the Rings”, bo to jest prawdziwy żywioł tego zespołu.
Być może niepotrzebnie narzekam, bo ogromna większość publiczności występem była zachwycona. Podkreślić należy przyzwoite brzmienie, które od jakiegoś czasu w „Stodole” nie schodzi poniżej europejskiej normy. Brawa także za ciekawe oświetlenie i scenografię. Na koniec wspomnę o prezencie dla fanów, jakim było zaproszenie na scenę (podczas ostatniego „Dr. Stein”) wszystkich, którzy byli przebrani za tytułowego doktorka. Końcówkę utworu zaśpiewano więc (i zagrano!) wspólnie, choć ekipa techniczna nie podzieliła chyba do końca entuzjazmu muzyków, bo sprytnie wyciszyła mikrofony i instrumenty „pożyczone” na chwilę zaproszonym fanom. Tak czy siak, było to z pewnością duże przeżycie dla tych chłopców.