To jedna prawda wynikająca z koncertu obejrzanego w ostatni czwartek w łódzkiej Wytwórni. Inną sprawą jest to, iż nie był to najszczęśliwszy występ zespołu Roguckiego. Muzycy, od samego początku, musieli stawić czoła złośliwościom rzeczy martwych, zmagając się chociażby z nagłośnieniem. A to po gestach muzyków można było zauważyć, że są problemy z odsłuchami, a to kompletnie niemal siadał dźwięk (Tonacja, Pasażer – tu akurat fantastycznie wspomogła kapelę publiczność, nie przestając śpiewać podczas kompozycji), albo wreszcie, rozbity nieco całą sytuacją Rogucki, nie w tym momencie wchodził z tekstem (Świadkowie schyłku czasu królestwa wiecznych chłopców). Wspomniany frontman Comy to jednak zwierzę sceniczne, które niezręczną sytuację potrafi przekuć w sukces. Natychmiastowe zabawne riposty naprawdę rozładowywały atmosferę (być może nie uwierzycie, ale były momenty, że Rogucki kazał ludziom siadać, żeby nie zasłaniać innym oraz regulował wychodzenie publiczności do… toalety!) Wszystko naturalnie w konwencji żartu, ale mimo wszystko dało się zauważyć u niego niemałą irytację, gdy spora część publiczności co rusz łaziła pod sceną przemieszczając się - jedynym ciągiem komunikacyjnym (he he) - do wspomnianego już przybytku. W pewnej chwili nawet artysta z tego powodu przerwał koncert, wprawiając zebranych w niemałą konsternację.
Tak, to był zupełnie inny występ. Z nieco inną publicznością, pomieszczoną tego wieczoru na krzesłach, bez standardowej fosy i solidnej barierki oddzielającej sceniczne sacrum od zebranych. Przede wszystkim jednak z inną muzyką. Niby kapela zagrała swoje najmocniejsze i najbardziej znane numery, niemniej zrobiła to tak, że chwilami trudno było rozpoznać, o który utwór chodzi! I w tym miejscu zespołowi oraz Marcinowi Szczypiorskiemu, odpowiedzialnemu za zaskakujące niekiedy aranżacje, należy się pełen szacunek. Za to chociażby, że nie poszli na łatwiznę i pokazali, że muzyka Comy „na siedząco”, w akustycznym sosie, uzupełniona siedmioma klasycznymi muzykami, może intrygować, a niekiedy też i kopać.
Najfajniej wypadł pomysłowo zrobiony System, od którego zresztą, wcześniej nieco rozłażący się koncert, zaczął się kleić. Przy nowym numerze, dynamicznym „F.T.P”, podczas którego wokalista zaprosił na scenę, najlepszego – jak to określił – nauczyciela angielskiego, publiczność została kupiona i kolejno odgrywane Zamęt, Spadam czy Święta miały wszystko co należy. Nie dziwi zatem, że wypełniająca salę do ostatniego miejsca publiczność, entuzjastycznie domagała się bisów. Te w postaci Pasażera, F.T.M.O. i 100 tysięcy jednakowych miast zakończyły dwugodzinny występ owacją na stojąco. Bo jak powiedział w pewnym momencie Rogucki - łódzka publiczność jest najlepsza na świecie.