ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
- 02.11 - Rzeszów
- 03.11 - Przemyśl
- 08.11 - Opole
- 09.11 - Bielsko-Biała
- 10.11 - Zabrze
- 11.11 - Łódź
- 15.11 - Gniezno
- 16.11 - Kłodawa Gorzowska
- 17.11 - Zielona Góra
- 22.11 - Żnin
- 23.11 - Koszalin
- 24.11 - Gdynia
- 02.11 - Gdańsk
- 03.11 - Kraków
- 03.11 - Łódź
- 07.11 - Kraków
- 08.11 - Warszawa
- 09.11 - Kraków
- 08.11 - Sosnowiec
- 09.11 - Pszów
- 10.11 - Częstochowa
- 09.11 - Warszawa
- 10.11 - Siedlce
- 10.11 - Końskie
- 16.11 - Bydgoszcz
- 11.11 - Wrocław
- 11.11 - Kraków
- 11.11 - Warszawa
- 17.11 - Kraków
- 19.11 - Kraków
- 20.11 - Warszawa
- 21.11 - Warszawa
- 22.11 - Bydgoszcz
- 23.11 - Poznań
- 21.11 - Katowice
- 22.11 - Poznań
- 23.11 - Łódź
- 23.11 - Warszawa
- 24.11 - Wrocław
- 24.11 - Warszawa
 

koncerty

31.10.2010

Deep Purple, SBB, Katowice, 30 października 2010

Deep Purple, SBB, Katowice, 30 października 2010 Spodek był tego październikowego wieczoru prawie pełny. Jak się okazało - choć lata panom nieubłaganie lecą, Purpurowa magia działa nadal.

SBB wyszło na estradę trochę przed 20.00. Niecałe 45 minut to przede wszystkim klasyka: „Memento z banalnym tryptykiem” (bez całego środka – pierwsza część wokalna i przechodzimy do sola Lakisa), „Freedom With Us” i oczywiście „Odlot” – z kapitalnym pojedynkiem Józka i Apostolisa. A jako klamrę całego występu panowie zagrali utwory z nowej płyty. Zwłaszcza świetny, motoryczny „Coda Trance” na początek rozgrzał oczekujących na Purpurę.

Światła zgasły mniej więcej o 20.50. Czterech panów weszło na scenę, przy akompaniamencie dzikiego aplauzu publiczności. Rozbłyskają światła, do kolegów dołącza Ian Gillan – i zaczęło się: „Hard Lovin’ Man”! Kiedyś kończył fenomenalną płytę „In Rock”. Od początku słychać, że panowie są w formie. Don Airey wymiata na Hammondzie jak nastolatek – trudno uwierzyć, że ma już 62 lata. Gillan – wiadomo, wiek robi swoje, ale radzi sobie ciągle świetnie. Z lewej strony sceny szaleje Roger Glover, tradycyjnie w chuście na głowie, z prawej Steve Morse – może nieco mniej żywiołowy, ale w miejscu bynajmniej nie stoi.

Pierwsze cztery utwory przechodzą płynnie jeden w drugi. „Hard Lovin’ Man”, “Things I Never Said”, “Maybe I’m A Leo” – staroć z czasów “Machine Head”, kiedyś grali to rzadko – i “Strange Kind Of Woman”. A jak “Strange Kind Of Woman” – to musi być duet Gillan-gitara. No to był.

Po porcji starszych nagrań zaglądamy na nową płytę. „Rapture Of The Deep” Ian zadedykował choremu przyjacielowi – Tomaszowi Dziubińskiemu. Potem... dźwięku klimatyzatora chyba nie było. A przydałby się, bo na płycie zrobiło się naprawdę gorąco. Ale skoro utwór nazywa się „Fireball”... Po wycieczce do 1971 wracamy do XXI wieku. Konkretnie na pierwszą nagraną z Aireyem płytę – „Bananas”. „Silver Tongue”, zaraz po nim „Contact Lost”.

Chwila odpoczynku – czyli „When A Blind Man Cries”. Blackmore nienawidził tego utworu z B strony singla, więc za jego czasów go nie grano. Teraz to stały punkt koncertów. Chwila dla Steve’a Morse’a, czyli „Well Dressed Guitar”. I płynne przejście w „Almost Human” – to z niezbyt lubianej płyty „Abandon”, z 1998 roku.

Potem znów skaczemy w lata 70. Najpierw „Lazy”, potem znów rzadziej wykonywany utwór – „No One Came”. A potem wszystkie światła padają na środek sceny. Airey zostaje sam. W dość długą popisówkę wplótł fragment radosnego ragtime, kilka tematów z Chopina, „Dla Elizy” i cytat z „Mazurka Dąbrowskiego”.

Potężny akord organów Hammonda – i cały Spodek ryczy: wiadomo, tak zaczyna się tylko jeden utwór. „Can you remember, remember my name?...” śpiewali wszyscy. „And if you hear me talking on the wind, you’ve got to understand we must remain perfect strangers...” też. Do tego stopnia, że Gillan w pewnym momencie pozostawił odśpiewanie tej części publice. Ale temperatura bynajmniej nie opadała. „Wyślijmy tę budę w kosmos!” – zarządził wokalista. I przy „Space Truckin’” cała płyta oszalała. Utwór zamknął krótką popisówką Morse. Trochę sobie potapingował, popisując się, ile dźwięków na sekundę potrafi zagrać. Ta-ta- ta- ta- ta- ta- ta-, ti- ti- ti- ti- ti- ti- ti-, tam-tam-tam, tam-tam-tam-tam…Jeśli ktoś potrafił ustać w miejscu przy „Space Truckin’”, to teraz już nie było o tym mowy. O ile refren „Perfect Strangers” mógł co mniej obeznanym z language’em przysporzyć problemów, to „smoke on the water, fire in the sky” każdy potrafi powtórzyć. Więc kilka tysięcy gardeł zgodnie wraz z Gillanem ryczało refren.

Ukłony, Roger i Steve rzucają w tłum kostki, krótkie pożegnanie... Nie na długo. Zgodne skandowanie całej sali wyciąga panów znów na scenę. Refren kolejnej piosenki znów śpiewał cały Spodek. Nie należał zresztą do skomplikowanych: „na na-na-na na-na-na na-na-na”. Czyli najstarszy tego dnia utwór – „Hush”. Piosenka Joe Southa, z pierwszego singla zespołu. Nagranego jeszcze z wokalistą Rodem Evansem i basistą Nickiem Simperem.

Skoro o basiście mowa: przyszedł teraz czas na solowe popisy Rogera Glovera. Równo za miesiąc od koncertu skończy 65 lat. Na scenie jakoś tego nie widać: gra żywiołowo, dynamicznie, w miejscu też bynajmniej nie stoi. Istny wulkan energii. Zresztą, w zeszłym roku został dumnym tatą małej Lucindy.

Solo Glovera zgrabnie przechodzi w charakterystyczny riff. Pierwszy singel, jaki kiedyś skomponował najsłynniejszy skład Deep Purple. „Black Night”. Znów szaleństwo wśród publiczności. Gillan dziękuje wszystkim za przybycie i za wspaniałą atmosferę. Znów kostki lecą w publiczność, Airey rzuca w tłum swój ręcznik, a Paice (jako jedyny nie miał solowego popisu) – pałeczki. Wszyscy liczą, że panowie wyjdą jeszcze raz na scenę. Ale niestety nie – zapalają się światła, pojawiają się techniczni. Po dwóch godzinach Purpurowa uczta dobiegła końca.

Jak wypadł Deep Purple AD 2010? W zgodnej opinii fanów – znakomicie. Gillan może mniej ruchliwy niż kiedyś, może wchodzenie na górki kosztuje go więcej wysiłku niż kiedyś – ale nadal ma kawał gardła. Steve Morse grał klasycznie, bez nadmiernego popisywania się. Kiedyś zdarzało mu się grać partie Blackmore’a na odczepnego, od niechcenia – teraz mu to przeszło. Ian Paice – no cóż, widać, że ma swoje lata, ale potrafi nadal konkretnie przywalić.

Sam wystrój sceny dość oszczędny, w tle logo zespołu połączone z antycznymi motywami. Z boku sceny dwa telebimy: były na nich wizualizacje, przy „Smoke On The Water” zdjęcia spalonego kasyna w Montreux, ale przede wszystkim – ujęcia samych muzyków na scenie. Świetnie pokazywały to, czego z płyty zobaczyć się nie dało: popisy Dona Aireya, który szalał na Hammondzie chwilami w sposób wręcz nieprawdopodobny. Może Jon Lord był jeden w swoim rodzaju, ale Airey to też ogromna klasa.

Może trochę szkoda, że nie było drugiego bisu, że nie usłyszeliśmy „Highway Star” czy „Speed King”. Ale chyba nikt nie czuł się rozczarowany. Świetny koncert pięciu Panów, którzy na razie o emeryturze myśleć nie muszą.

 

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.