Only Man ends. But forever's the world (...)
Pomysł na pograniczu szaleństwa: wydać większość swoich oszczędności na wyjazd na koniec świata, aby zobaczyć pożegnalny koncert jednego ze swoich ulubionych zespołów (a przy tym ulubionego z niewidzianych wcześniej na żywo, a wciąż istniejących). Miesiące wahań i wreszcie decyzja pozytywna. Lecę do Stavanger! Wita mnie silny wiatr i zapach oceanu. Przede mną 15 kilometrów spacerku (dla spokoju sumienia można zaoszczędzić na autobusie - i tak zdążę). Tylko jedno pytanie kołacze gdzieś w głębi - czy warto?
Act as if there's no tomorrow
Moja przygoda z Theatre of Tragedy zaczęła się od wysłuchania kasety "Velvet Darkness They Fear" puszczonej przez Przyjaciela. Zwrócił uwagę piękny, kryształowy głos wokalistki (Liv Kristine Espenaes Krull zastąpionej po 5 albumach przez Nell Sigland), ale nie zostałem rzucony na kolana, więc na jakiś rok zapomniałem o ich istnieniu. Powrócili już z ówcześnie pełną, sześciopłytową dyskografią, z której zdecydowanie najbardziej spodobał mi się album "Aegis", a zupełnie odrzuciły dwa z pogranicza industrialu i synthpopu. Jednakże nie zdecydowałbym się na daleką podróż, gdyby nie ostatni krążek mistrzów gothiku - "Forever is the World". Zakochałem się w nim rok temu praktycznie od pierwszego przesłuchania i do dziś mi nie przeszło. To wszystko sprawiło, że z wielką nadzieją czekałem o godzinie 22 dnia 2 października 2010 roku w wolnej od dymu papierosowego skromnej (mieszczącej może 200 osób w ścisku) sali klubu "Folken" na pierwsze takty i pierwsze słowa.
Look at me! A million pictures on the cenotaph
Było dla mnie jasne po pierwszym takcie, że takie właśnie słowa padną. Tyle, że na scenę wyszedł niewysoki, krótko ścięty mężczyzna o cygańskiej urodzie, ubrany raczej jak na uroczystą kolację, niż na koncert rockowy. Gdy jednak zagrzmiał, oparty jedną nogą o głośnik, przestałem mieć wątpliwości, że to Raymond we własnej osobie.
Nazwanie tego, co później ujrzałem, usłyszałem i przeżyłem koncertem rockowym byłoby poważnym niedomówieniem. Jedyne słowo, jakie przychodzi mi do głowy, to spektakl. Utwory z dwóch pierwszych albumów wyglądały w aranżacji scenicznej jak opera z libretto Szekspira (uwielbiany przez Raymonda staroangielski) wzbogacona o metalowy podkład muzyczny. Można było wreszcie w pełni doświadczyć uroków zapoczątkowanego przez Theatre of Tragedy i bardzo rozpowszechnionego później w muzyce gotyckiej motywu "Pięknej i Bestii". Bestia wprawdzie nie jawiła się z pozoru jako bestialska, ale mocny głos i szatańskie spojrzenie w zupełności wystarczały. Piękna zaś... niezależnie od nieco śmiesznego gorsetu i solidnego makijażu obdarzała słuchaczy swoim pięknym, czystym, wysokim głosem, tak niezwykle kontrastującym z basowym growlem Raymonda.
Stay my adamant; suffer me to transfix thee
Moje zadowolenie i ulgę wzbudziło bardzo rozsądne przemieszanie utworów z różnych etapów twórczości zespołu i uniknięcie tak ostatnio popularnej (niestety wśród zespołów, które bardzo lubię) tendencji do grania wszystkich utworów z najnowszego albumu (a w tym przypadku akurat, jest to jeden z trzech raptem albumów, z których wszystkie utwory mieszczą się na mojej playliście). Nastrój spektaklu był mocno emocjonalny i choć emocje się zmieniały, dałem radę rezonować z muzyką niemal przez cały czas. Największym pozytywnym zaskoczeniem była dla mnie interpretacja utworu "Hollow". Wydaje mi się, że zespół wyczuł głębokie poruszenie, jakie piosenka wywołała wśród publiki (szczególnie, że Nell rozdawała uśmiechy na wszystkie strony - sam się załapałem na jeden) i zdecydował się na dużo bardziej rozbudowane wyjście niż w wersji studyjnej, angażując chyba wszystkie instrumenty i gwarantując wspaniałe katharsis. Żeby dołożyć łyżkę dziegciu, wspomnę, że z kolei największy zawód sprawił mi utwór "Cassandra" zagrany za połową występu, gdyż został skrócony, a Nell nie poradziła sobie z partiami wokalnymi wykonywanymi w oryginale przez Liv Kristine (być może po części ze zmęczenia). Natomiast szczególnie przyjemną dla mnie niespodziankę stanowił wybór utworu na koniec pierwszej części - był to "Fade" z albumu "Storm" - prześliczna i porywająca w swym brzmieniu ballada. Skądinąd kojarzyłem ze strony internetowej zespołu, że jest to ulubiony kawałek Nell z tej płyty i nie da się ukryć, że można było to wyczuć. Tym samym pełen pozytywnych doznań czekałem na bis.
Po powrocie zaczęło się od mocnego uderzenia - zabrzmiał jeden z utworów z etapu synthpopowego (złapana po koncercie ściąga perkusisty podpowiada, że nosi tytuł "Machine"), a następnie przebój z drugiego albumu - "Der Tanz der Schatten". Na jego koniec Raymond pięknie podziękował Nell i chyba tylko czerwonej róży zabrakło. Tymczasem wokalistka pozostała na scenie, aby wypowiedzieć parę zdań pożegnania i zaśpiewać solowo ostatnią, najostatniejszą piosenkę. Nie mogło być inaczej - wybrany został tytułowy utwór albumu, którego tworzenie było połączone ze świadomością artystów, że to koniec przygody Teatrem Tragedii zwanej. Nell śpiewając, miała łzy w oczach, ale głos jej się nie załamał. A ja - sam bliski łez - miałem ochotę, by ta chwila trwała wiecznie.
And I fade like the dew before the sun
Silence of our ceased memories
Ten koncert był dla mnie nie tylko niepowtarzalnym przeżyciem, ale też złamał kilka stereotypów. Okazało się, że występ zespołu grającego rocka o dużym ładunku emocjonalnym nie musi dostarczać silnych wrażeń wyłącznie słuchowo. Spektakl, który tworzyli Nell i Raymond, stanowił nieodłączną część koncertu. Okazało się, że utwory absolutnie dyskwalifikowane w wersji studyjnej mogą brzmieć znakomicie na żywo. Tak jawiły się dla mnie kawałki z "Assembly" i "Musique". Okazało się, że growl może być na swój sposób piękny i dać wydźwięk artystyczny. To, co zaprezentował Raymond, przeszło moje najśmielsze oczekiwania co do tej nietypowej formy wyrazu. Okazało się wreszcie, że setlista złożona prawie w połowie z utworów, które słabo kojarzę i prawdopodobnie nieszczególnie mi się podobały przy pierwszym przesłuchaniu, może dać tak znakomity efekt, iż nie mam poczucia, że sam bym stworzył lepszą.
Gdy zaczynał się koncert miałem w głowie dwie myśli: że to może być koncert mojego życia oraz że tego wieczoru umrze połowa gothic rocka. Po koncercie pomyślałem, że rację miałem połowicznie. Bo gothic umarł prawdopodobnie w 9/10... but forever's the world.
Setlista:
1. Hide and Seek
2. Bring Forth...
3. Lorelei
4. Frozen
5. Ashes and Dreams
6. A Rose for the Dead
7. Fragment
8. And when He Falleth
9. Venus
10. Hollow
11. Storm
12. Image
13. Cassandra
14. A Hamlet...
15. Fade
16. Machine
17. Der Tanz der Schatten
18. Forever is the World