Praca do 17:00 ma swoje plusy ale nie w dniu koncertu, gdy czas zamienia się na nerwowe dreptanie w miejscu, a ręce same zaczynają składać się do oklasków. Wreszcie wsiadam w samochód, biała kartka za szybę i jazda… Z Czempinia do Poznania rzut beretem. Po 40 minutach już w komplecie zmierzamy pieszo do celu.
Bryła stadionu robi wrażenie. Ukoronowana płachtami zadaszenia wygląd naprawdę imponująco. Ochrona przy bramkach, które naprawdę były dobrze oznaczone, nie przeszukuje zbyt natarczywie, ale napoje trzeba wyrzucać. I najważniejsze – obyło się bez darcia biletów, elektroniczne czytniki kodu kreskowego zrobiły swoje . Jesteśmy w środku.
Miejsca siedzące na płycie zamieniliśmy na trybunę, bo nagłośnienie dobrze rozstawione, a z góry będzie lepiej widać całe przedstawienie.
„O 19:45 chcemy rozpocząć oficjalne otwarcie Stadionu w Poznaniu, proszę zajmować miejsca i opuścić alejki między sektorami ...” - poinformował speaker.
Dym zasnuł płytę, leniwe grzmoty dobiegły donośnie z głośników, światła zagrały barwami tak przeróżnymi, że tęcza to mało, by już po chwili jasnym snopem wystrzelić w niebo i w rytm muzyki rozświetlać cały stadion. Kaskada spadających z zadaszenia sztucznych ogni dopełniła reszty. Ten pokaz robił wrażenie. Choreograficzne wyczyny panów w uniformach budowlanych bębniących w beczki nie był zbyt wyszukane, ale to nie oni byli tu bohaterami a świetliste kręgi zapalające się nad nami. Próbka tego co potrafi oświetlenie zamontowane na stadionie naprawdę zapierało dech w piersi. To warto było zobaczyć.
Sting w towarzystwie Royal Philharmonic Orchestra pojawił się na scenie o 20:15. Początek występu wydawał się potwierdzać, że koncert w towarzystwie orkiestry symfonicznej na Stadionie to fatalny pomysł jednak każdy kolejny idealnie słyszany dźwięk rozwiał pierwsze obawy. Idealnie zestrojone instrumenty, nowe aranżacje największych przebojów docierały precyzyjnie do mojego ucha. Przedstawienie znacznie odbiegało pod względem oprawy świetlnej od oficjalnej części otwarcia. Ale jeśli ktoś na takowe przedstawienie liczył również w czasie koncertu to pomylił klimat. Mistrzostwo Stinga, który zadbał by efekty świetlne nie przyćmiły przesłania muzycznego znają ci wszyscy którzy byli na jego koncertach. Ja znałem je tylko z licznych internetowych relacji i teraz zostały potwierdzone. Sting - ten mały punkt na scenie rósł mi w oczach za sprawą pełnego głosu Artysty i wielkich telebimów które relacjonowały to co wokół niego się dzieje. Całości dopełniały trzy wielkie ruchome prostokątne ekrany zawieszone we wnętrzu sceny, na których wyświetlano dobrane wcześniej obrazy, zbliżenia muzyków lub oświetlano orkiestrę. Wersje symfoniczne takich utworów jak Every Little Thing She Does Is Magic”, „Englishman in New York”, “Roxanne”, “Straight From My Heart”, “When We Dance”, “Shape of my heart” brzmiały bardzo świeżo i pozwoliły zbudować wspaniały nastrój. Świadoma rezygnacja z ferii świateł wyszły scenicznemu przedstawieniu na dobre tworząc istnie kameralny klimat w olbrzymiej przestrzeni Stadionu. Z tego stanu wyrwała mnie dopiero dwudziestominutowa przerwa. Ale trzeba zrozumieć, że orkiestra symfoniczna gra głównie w salach, a wrześniowe polskie lato nie rozpieszcza temperaturą.
Część druga koncertu szybko przywróciła utracony na moment klimat. I trzeba tu jeszcze wspomnieć o zakończonym a capella „Moon Over Bourbon Street”. Wersja instrumentalna Desert Rose z doskonałym pogłosem wcisnęła mnie w fotel. Cały koncert był skrzętnie przemyślanym zestawieniem największych przebojów, wzbogaconych pierwszorzędnymi solówkami klarnetu, skrzypiec z otoczką Royal Philharmonic Orchestra. Zaśpiewany na bis „Fragille” sprawił, że trzydziestotysieczny tłum wstał i tak już został do końca koncertu. Tańczyliśmy
Te dwie godziny wspaniałej muzyki minęły zbyt szybko. To był magiczny wieczór, który na długo pozostanie mi w głowie. Warto było pojechać.