Zawsze rozmowny Niels Van Hoornblower, były saksofonista The Legendary Pink Dots, kilka lat temu, po jednym z koncertów owego zespołu, opowiadał zgromadzonej wokół niego grupce miłośników Kropek o swoim pobycie w USA – i próbach grania razem z czarnoskórymi jazzmanami. Pointa była taka, że jako Europejczyk po prostu nie miał tej muzyki we krwi i ilekolwiek by ćwiczył, jakkolwiek dobry miałby słuch, nie mógłby swoim towarzyszom dorównać. Stylistyka, w jakiej obracają się Living Colour – z grubsza: nowoczesny hard rock, choć pisze się o nich także jako o pionierach tzw. funk metalu – kojarzy się raczej z białymi muzykami. Mimo to po wrocławskim koncercie wnioski muszą przypominać anegdotę Van Hoornblowera: biali nie byliby w stanie tak zagrać.
Frekwencja, jeśli wziąć pod uwagę wszelkie czynniki za i przeciw, nie powinna być ani rozczarowaniem, ani miłą niespodzianką – klub Alibi nie pękał w szwach, sala nie wiała też pustką; mogło na niej być około 150 osób. Koncert rozpoczął się późno: grubo po godzinie 21. W dodatku wydaje się, że czasu na rozgrzewkę potrzebował nie tylko zespół, ale i dźwiękowcy – trudno stwierdzić, czy to faktyczna zmiana, czy tylko kwestia przyzwyczajenia, jednak początkowo brzmienie mocno dawało się we znaki. Po kilku numerach przestało zwracać uwagę – tę już na stałe (prawie; o jedynym wyjątku później) przykuł zespół.
Relację z koncertu Living Colour można by zamknąć w dwu słowach: feeling i energia. Vernon Reid et consortes są grupą typowo sceniczną i nawet jeśli na płytach nie zawsze robią wrażenie, na żywo porywali do ruchu. Corey Glover nie tylko z łatwością przechodził od miękkiego, bardzo melodyjnego śpiewu do krzyków, ale też utrzymywał świetny kontakt z publicznością, zagrzewał ją do zabawy, a i sam, nieustannie pląsając wraz z pulsującym rytmem, zdawał się czerpać z występu wiele radości. Czasami przekrzykiwał się z Reidem, niekiedy – z audytorium, jak podczas rozciągniętego w czasie i urozmaiconego wstawionym w środek klasycznym rock and rollem wykonania „Elvis Is Dead”, gdy wokalista huczał w mikrofon samo imię Króla, informację o jego śmierci pozwalając wywrzeszczeć zgromadzonym.
Ale nie tylko Glover błyszczał – jak wspomniany na początku saksofonista podczas swoich zupełnie innych w charakterze koncertów, tak basista Living Colour Doug Wimbish dziarsko wkroczył z instrumentem pomiędzy skaczących fanów i przechadzał się, grając, czym w zachwyt wprawił szalejący pod sceną „młynek”. Za to druga połowa sekcji rytmicznej – bębniarz Will Calhoun – ponosi odpowiedzialność za jedyny nużący moment wieczoru: perkusyjna solówka w środku występu, choć bez wątpliwości kunsztowna (w dodatku wzbogacona obecnymi również w pozostałym czasie elektronicznymi efektami i samplami, dzięki którym można było odnieść wrażenie, że gra nie jeden, ale kilku muzyków), była po prostu stanowczo zbyt długa. Cóż, widać chwila wytchnienia potrzebna była niemłodym przecież kolegom z zespołu.
A potem znów hit za hitem, energia i – choć w teorii więcej tutaj rocka czy funku, a w praktyce pojawia się multum innych wpływów – czucie bluesa. Poza „Elvis Is Dead” nie zabrakło „Glamour Boys” czy bardziej znanego niż reszta utworów grupy razem wzięta numeru „Cult of Personality”, pojawił się (bardzo dobry) singlowy kawałek z ostatniej płyty – „Behind the Sun”. Bis był jeden, za to znów wydłużony i wykonany ze sporym udziałem zgromadzonych: jak Living Colour radzą sobie z klasykiem The Clash „Should I Stay or Should I Go”, można w niejednej wersji sprawdzić na popularnym serwisie z plikami video. Tak czy inaczej, jeżeli ma się ochotę na mocny, rasowo rockowy koncert, trudno o lepszy wybór niż obejrzenie tej czwórki nowojorczyków. Oni rytm mają we krwi.