ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 

koncerty

22.07.2010

PORCUPINE TREE, Łódź, Wytwórnia, 17.07.2010, godz. 20:00

Brawo Stefan!

Otumaniony nadmiarem słońca i dużą dawką gorąca strasznie upalnych dni polskiego lata wypacam resztki oleju z głowy, po to by przelać najważniejsze rzeczy na papier tak, żeby jak najmniej z nich – jak powiedział kiedyś Chopin – „za piórem zostało”. Spadek aktywności psychofizycznej odczuwany nie tylko przeze mnie w związku z lejącym się żarem z nieba został częściowo zahamowany dzięki wydarzeniom, jakie rozegrały się w Toya Studio w Łodzi w miniony sobotni wieczór. 17 lipca 2010 na dużej scenie łódzkiej Wytwórni sprawca tego pozytywnego zamieszania, Steven Wilson, wraz ze swoją wspaniałą kompanią o renomowanej marce Porcupine Tree przedstawili szeroki wachlarz orzeźwiających dźwięków gasząc w ten sposób żar oczekiwań ze strony oddanych wielbicieli talentu brytyjskiego muzyka, wokalisty i producenta płyt.

W Polsce zespół grał już wielokrotnie za każdym razem wypełniając sale po brzegi i dając niezapomniany show. W 2003, gdy promowano album In Absentia, zasadniczą część koncertu kończyła instrumentalna kompozycja „Tinto Brass” będąca jednym z najbardziej porywających fragmentów bogatej dyskografii grupy. Tym razem, Wilson spuentował swój nieprzeciętny występ ostrym riffem „Bonnie The Cat”, po czym spełnił prośbę większości audytorium odgrywając ograne „Trains”. Całość jeżozbiegowiska, przepraszam, widowiska wypełniła niemniej agresywna, meszugopodobna (por. Catch 33 by Meshuggah) muzyka z ostatniego albumu The Incident nieprzypadkowo poprzeplatana starszymi numerami, żeby nie naprzykrzać się niektórym mniej zadowolonym z obecnych poczynań zespołu fanom.

Po miażdżącym wstępie „Occam's Razor” + „The Blind House” (The Incident) Wilson trafnie stwierdził, że jest fucking hot (strasznie gorąco w przyp. autora) co wywołało na mojej twarzy krzywy grymas zmęczenia tym zwrotnikowym powietrzem nie zawsze mile widzianym przez „heliofobów” chłodnej części półkuli północnej. Gorąco było nie tylko na scenie, gdy wskutek wyrwanej z kontekstu płyty Fear Of A Blank Planet drugiej części suity „Anesthetize” zawrzało też pod nią samą. Przeciągły gwizd, skomasowany krzyk i gąszcz podniesionych w górę rąk skandujących „Brawo Stefan” wyrażało szczere uznanie dla piątki artystów (wliczając Johna Wesleya) za muzyczną dojrzałość i mistrzostwo interpretacji własnego repertuaru na żywo w warunkach ekstremalnych. Podobnie entuzjastycznie przyjęto kilka zagranych przez Porcupine Tree klasyków jak chociażby „Hatesong” – wyjątkowo kolący odwet na mdłych piosenkach o miłości – w którym „przysadzisty” bas próbował wyrwać mi serce wobec czego nijak mogłem zaprotestować. Właśnie lepka duchota i niepotrzebna napastliwość gitary basowej Colina Edwina wyostrzona do przesady przez nadgorliwych dźwiękowców doskwierały mi najbardziej tego wieczoru.

Niepełne wersje „Anesthetize” czy „Russia On Ice” (Lightbulb Sun) mogły również wywołać niedosyt lecz ich błyskotliwe i dynamiczne wykonanie wynagrodziło ekonomiczne cięcia. Obyło się też bez „Incydentu” na scenie Wytwórni, bez najmniejszej skargi ze strony zainteresowanych tym fragmentem jeżozwierzowej twórczości. W odróżnieniu od ówczesnych nudziarzy rocka neoprogresywnego, marnych naśladowców Pink Floyd, Genesis, Marillion czy Yes charakteryzujących się nieznośnym, antykwarycznym brzmieniem, niespotykana świeżość i oryginalność pomysłów mądrego Jeżozwierza były tej upalnej lipcowej soboty równie pokrzepiające co historyczne, żeby wręcz nie powiedzieć histeryczne słowa proroka Ka-spela (aka The Legendary Pink Dots) o „Aksamitnym powstaniu” („Velvet Resurrection”). Porcupine Tree znowu dali bardzo dobry koncert mając za jedynego adwersarza kapryśną matkę naturę.
 

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.