Nie spodziewałem się, że Alan Parsons wraz ze swoim projektem zapełni calutką Salę Kongresową (zdjęciu „trybun” po prawej zostało zrobione kiedy jeszcze ludzie się schodzili). Nie chodziło mi wcale o wiarę w samego muzyka. Po prostu kampania reklamowa była naprawdę znikoma, a przecież o koncertach w Kongresowej jest zwykle bardzo głośno (występujący dwa dni wcześniej Andreas Vollenweider był nawet na kilku warszawskich przystankach). Najwidoczniej organizatorzy uznali, że na występ takiego artysty nie trzeba będzie zaciągać ludzi na siłę, nawet jeśli bilety są drogie. Wygląda na to, że mieli rację.
Ale do rzeczy… Wyszli punktualnie na scenę. Wizualnie wyglądali na normalny rockowy zespół, w średnim wieku, a pan Parsons wyraźnie górował o tyle nad resztą zespołu, że stał na podwyższeniu (przy klawiszach). Stał sobie z tyłu spokojnie i nie wyglądał na gwiazdę wieczoru. Za sceniczne show zabrał się, rewelacyjny zresztą, P.J. Olsson, śpiewający i grający na gitarze, a pozostali instrumentaliści też czarowali swoim kunsztem. Na ich tle Alan wypadał jako całkiem wstrzemięźliwy muzyk. Przygrywał na gitarce, klawiszach, na flecie (niestety tylko jeden raz) i bodajże ze dwa razy zaśpiewał. A swoje wokale muzycy musieli rozdzielić pomiędzy sześć osób. Przy ustach każdego był mikrofon. Domyślacie się pewnie jak fantastycznie wychodziły chórki…;-) I każdy mniej lub więcej się udzielał, a nieraz mieliśmy na scenie sześciu śpiewających panów. Ale to P.J. Olsson był mistrzem ceremonii… Chylę czoła. Naprawdę świetnie się spisał jeśli chodzi o wyraz, energię sceniczną i jeszcze lepiej w kategorii „gębofon”. Jest w nim coś pozytywnego.
Występ został podzielony na dwie części, mniej więcej po godzince. Muszę przyznać, że do połowy występ nie robił na mnie piorunującego wrażenia. Była zagrany dobrze, ale bez polotu. Miałem wrażenie, że bardziej odgrywają, niż grają, trochę mechanicznie - jak dobrze wyuczoną lekcję, a miejsca gdzie można było śmiało coś rozwinąć i urozmaicić były niewykorzystane. Ale nie powiem - zdarzało im się i w tej części zagrać coś "od serca" . Oczywiście Don’t Answer Me - to wywołało pierwszy raz większe poruszenie na widowni. Też byłem pod wrażeniem. Przewinęły się tam też gdzieś żarciki Alana z polskiej nieznajomości języka angielskiego (fakt, na jego pytania-żarty ludzie nie wiedzieli co odpowiedzieć). Zagrany został też premierowy utwór, jeszcze nie wydany na żadnym albumie (All Out Yesterdays). Natomiast pierwszą rzeczą, która naprawdę wbiła mnie w fotel było Time. Dopiero wtedy poczułem maksimum emocji, radości grania i po prostu klimat żywiołowego koncertu rockowego! Polot, a przecież to tylko spokojna ballada. Po tej perełce nadeszła pora na największy błąd wieczoru, czyli z angielska…
INTERMISSION
Taaaak… W momencie gdy na scenie i widowni zrobiło się naprawdę gorąco, została ogłoszona piętnastominutowa przerwa. Poczułem się jak na Sopot Hit Festivalu (już nigdy nie pójdę na taką farsę!). No i tym sposobem klimat zepsuł się w mgnieniu oka, ale na szczęście Alan Parsons Live Project nie potrzebowało dużo czasu na odbudowanie czaru. Po przerwie działy się już tylko rzeczy magiczne. Siedziałem przymykając często oczy i zauroczony. Poleciało Raven, cała suita Turn Of A Friendly Card, a Sirius chyba cała sala oglądała już na stojąco (jeżeli się mylę to od bisów wszyscy stali na pewno). Można tylko żałować, że przez ten cały czas Alan Parsons grał drugie skrzypce, a raczej drugą gitarę i klawisze, a śpiewał tylko chórki. Po prostu jest na scenie, żeby być. Żeby grał Alan Parsons Project, a nie cover-band. Parsons jak zwykle nie chciał robić z siebie gwiazdy i jego celem było danie muzykom możliwości pokazania się od najlepszej strony. Bo wiele sobą reprezentują. Technicznie koncert był znakomity, na twarzach muzyków widać było nieskrępowaną radość z grania (u Parsonsa mieszała się z dostojnością;-) I tak mijał w fantastycznej atmosferze bardzo dobry koncert. I nie powiem ani jednego złego słowa, bo występ APLV sprawił mi bardzo dużo przyjemności. Wątpię, żeby ktoś wyszedł tamtego wieczoru zawiedziony.
I jeszcze jedno... Uważne oczy mogły dostrzec polski akcent na klawiszach (ten sam, co na ostatnim koncercie Porcupine Tree). Odsyłam do zdjęć obok:)
SETLISTA:
I ROBOT
DR TARR AND PROF FETHER
DON’T ANSWER ME
STANDING ON HIGHER GROUND
LUCIFERAMA
TIME
Intermission
DAMNED IF I DO
THE TURN OF A FRIENDLY CARD
TOFC PART 1
SNAKE EYES
THE ACE OF SWORDS
NOTHING LEFT TO LOSE
TOFC PART 2
DAYS ARE NUMBERS
BREAKDOWN/RAVEN
PRIME TIME
SIRIUS/EYE IN THE SKY
-------------------------------
OLD AND WISE
GAMES PEOPLE PLAY