Hala Orbita, Wrocław, środowy wieczór 28 dnia października – idealne miejsce i idealny czas na coś naprawdę WIELKIEGO. A takim epitetem możemy określić jedyny polski koncert Porcupine Tree.
Londyńczycy przenieśli się w końcu z całkiem sporych, ale jednak tylko klubów, do naprawdę imponującej hali, mieszczącej około dziesięciu tysięcy osób. Przypadek Riverside, którzy po zwiedzeniu wszystkich klubów w Polsce, zdecydowali się w końcu zagrać na otwartej przestrzeni (na Podwalu Grodzkim podczas Juwenaliów w Warszawie 2009), pokazuje, że zmiana skali okazuje się czasem zbyt przytłaczająca dla muzycznego talentu. W przypadku Porcupine powiększenie przestrzeni koncertu było trafne, jak trójki Jasona Kapono w Meczu Gwiazd oraz zapewniło wszystkim uczestnikom wydarzenia dużo radości.
Chociaż trasa brytyjskiego zespołu jest długa (blisko czterdzieści koncertów) – z czego spora część już za nami – Jeżozwierze nie dali po sobie poznać najmniejszego znużenia, zmęczenia. Nie mam wątpliwości, że sami bawili się wspaniale na swoim występie, co być może przesądziło o ich spektakularnym sukcesie. Przed rozpoczęciem koncertu rozmawiałem z Gavinem Harrisonem o jego doświadczeniach z dotychczasowych koncertów tej trasy. Podkreślał jak bardzo inspiruje go rozmach tych wydarzeń; stwierdził, że właśnie to, a nie Red Bull, dodaje im skrzydeł. "Wszystko staje się większe, ludzi przybywa, głośniej krzyczą, my głośniej, więcej gramy" – cudowna sprawa – rozmarzył się Harrison. Chociaż wciąż przybywa krytyków Porcupine Tree po wydaniu „The Incident”, nie można nie zauważyć, jak bardzo na przestrzeni ostatnich lat zespół się rozwinął i rozwija się nadal – zarówno pod względem technicznym, jak i muzycznym, emocjonalnym, etc. "Właśnie ten fakt daje nam energię i niweluje wszelkie zmęczenie" - wielokrotnie podkreślał perkusista.
Zanim jednak na deskach Orbity pojawili się Jeżozwierze publikę powitała Rose Kemp. Nie chcę negatywnie oceniać jej występu, bo być może okazałbym się niesprawiedliwy. Jej czterdziestu minutom na scenie całkowicie zdecydowanie zabrakło aury czegoś specjalnego. Muzyka Brytyjki odwołuje się do pewnej mistyki, niejasnych inspiracji, tajemnicy, mroku, wokalu na granicy krzyku i szeptu. We Wrocławiu wyszła z tym całym bogactwem w najbardziej nieodpowiednim momencie – dokładnie wtedy, kiedy ludzie tłoczyli się w kolejce przed wejście, kupowali przegryzki i napoje w barze, etc. Reszta z nich snuła się niezorientowana w centrum ogromnej hali, panował ogólny ruch, poszukiwania miejsca, przygotowania do głównego punktu wieczoru. Na karku można było poczuć wszystko, tylko nie oddech innych fanów napierających w kierunku sceny. Nieliczni, którym chciało się podejść nieopodal Rose nie mogli zapewnić odpowiedniego klimatu dla jej muzyki, dlatego występ wypadł miernie/biernie – zupełnie inaczej, niż można by się spodziewać po przesłuchaniu albumów studyjnych Rose.
Co potem? Wielka chwila nastała, podnieśmy w górę ręce, wyrzućmy z butów słomę, ja nie powiem już nic więcej, by uczcić ten moment... Na deskach w końcu pojawił się Wilson z koleżkami, którzy przywitali nas efektownym wstępem z rozbudowanej suity z ich najnowszego albumu, „The Incident”. Euforia na sali, Wilson prosi o skupienie i ostrzega, że nie będą przerywać, póki suita nie dobiegnie końca. Przez następne pięćdziesiąt niezwykłych minut wywalałem jęzor na brodę raz po raz urzeczony bliskością dźwięków Jeżozwierzy – której nie osiągniesz, nawet w słuchawkach Sennheiser. Jeżeli ktoś z czytających tę relację posądza Porcupine o wtórność, powinien żałować, że nie pojawił się na tym koncercie. Po przesłuchaniu najnowszej płyty Wilsona i spółki nie sposób dostrzec całego nowego bogactwa aranżacyjnego, jakie prezentują na żywo. Choć spora część występu oscylowała wokół ciężkiej stylistyki poprzedniego albumu („Fear of a Blank Planet”), znalazły się w repertuarze także tzw. momenty między ciszą a ciszą – które, co ciekawe, nie miały w sobie nic z No-Manowskiej poetyki. Mówcie, co chcecie, ale dla mnie nowa jakość – nowi, więksi, dojrzalsi Jeżozwierze.
Po znakomitej pierwszej części wrocławskiego koncertu nastąpiła przerwa, po której Brytyjczycy z powrotem wychynęli na podest, by uraczyć Wrocław i szeroko rozumiane okolice swoją klasyką. Fenomenalne utwory z „Lightbulb Sun”, „In Absentia”, „Deadwing” zaczarowały publikę. Pojawiły się także najważniejsze utwory „Fear of a Blank Planet”, wzbudzając ogromny entuzjazm zebranych tłumów. To, co na studyjnym krążku brzmiało, delikatnie mówiąc, nijako (utwór tytułowy), na koncercie wypadło całkiem interesująco. Podobnie z nachalnie hałaśliwym „Way Out of Here”, który nagle okazał się więcej, niż znośny.
Co do perełek, usłyszeliśmy m. in. „Russia on Ice”. Niestety ostatnie akordy przeżywałem już przed bramą Hali Orbita, gdzie wyszedłem odebrać telefon, po którym zawzięta ochrona nie chciała uznać mojej akredytacji dziennikarskiej i z powrotem wpuścić mnie do środka. Niemniej jednak nawet z oddali mogłem się przekonać, że najdłuższy utwór „Lightbulb Sun” to niekwestionowany magnuum opus tego zespołu. Kilka chwil później grali już kolejny hit – „Lazarus”. Tuż za moimi plecami znajdowała się parka, która przez cały koncert intensywnie się tuliła i wymieniała najróżniejsze czułości. Myślałem, że osiągnęli w tych czułościach już wszelkie możliwe krańce wzajemnej afektacji. No i właśnie wtedy zabrzmiały dźwięki „Lazarusa”, a urocza parka jeszcze wzmogła pieszczoty. Po raz kolejny, wyrywający z butów moment.
Kanon albumu „In Absentia”, czyli „Trains” i „The Sound of Muzak” mieliśmy przyjemność posłuchać dopiero na dokładkę, po zasadniczej części koncertu. Oba utwory zrobiły niesamowite wrażenie. Wilson przekornie zastanawiał się, dlaczego popularność albumu „In Absentia” w żaden sposób nie została odzwierciedlona w wynikach sprzedaży – może ludzie ściągnęli ten album z Internetu? W odpowiedzi na rzewnie zaprzeczającą publikę, Wilson przyznał żartobliwie, że nie miał najmniejszych podejrzeń, żeby w Polsce pobierało się muzykę nielegalnie z Internetu. Frontman Porcupine był w znakomitym humorze i pozwolił sobie także na mały żarcik na temat Riverside. „Jest taki polski zespół, Riverside, który często się z nami porównuje. Oni czasami grają nasze utwory na swoich koncertach, więc tym razem my zagramy ich utwór. Przed wami Riverside z kawałkiem „Trains!””. Kolejne wykonanie wciskające w paździerz podłogowy, duże brawa!
Podsumowanie może być tylko jedno – naprawdę warto chodzić na koncerty Porupine Tree. Forma jest ewidentnie zwyżkowa, tak jak w przypadku tKaki po transferze do Realu Madryt. Znakomity nastrój muzyków, znakomite przygotowanie, znakomity sprzęt, znakomita publiczność. Znakomitość przez duże Z, N, A, K, O, M, I, T, O, Ś, Ć! Ukłony dla kolegów z Londynu.