Jako rówieśnik Red, Relayera i Rock Bottom nie mogłem z naturalnych powodów oglądać swoich ukochanych artystów w okresie ich największej świetności (zresztą w Polsce nikt wtedy nie mógł). Ileś z tych zaległości udało mi się nadrobić później, począwszy od Camela, poprzez Yes, Jethro Tull, Petera Gabriela, a skończywszy na Van der Graaf Generator w krakowskim Studiu dwa i pół roku temu. O nadrobieniu niektórych z nich nawet nie marzyłem. Nie marzyłem, że kiedykolwiek zobaczę United Kingdom, i nie marzyłem już, że kiedykolwiek będzie mi dane obejrzeć King Crimson grający repertuar ze swojego najwspanialszego okresu, z lat 1972-74. Jest czymś zupełnie niesamowitym, że te dwa zupełnie nierealne marzenia spełniły się (przynajmniej w jakiejś mierze) na jednym koncercie, w tym samym krakowskim Studiu.
W jakiejś mierze, bo oficjalnie nie był to przecież koncert ani UK, ani tym bardziej King Crimson. Oficjalnie o reaktywowaniu UK nie było mowy. Co nie zmienia faktu, że 3 listopada 2009 roku panowie Eddie Jobson i John Wetton zagrali pierwszy wspólny koncert od trzydziestu lat. Nic dziwnego, że do Studia pofatygowali się fani z całej Europy i nawet z Japonii. To naprawdę było historyczne wydarzenie – z pewnością jedno z największych koncertowych wydarzeń w Polsce w historii.
Zestaw był cokolwiek zaskakujący. Spodziewałem się najważniejszych utworów UK i od czasu do czasu coś z repertuaru King Crimson i Jobsona solo. Było mniej więcej dokładnie po równo. Kawałek Królestwa – i kawałek Króla. Indiscipline na początek (zaczęli sami Jobson z Levinem) i zaraz po nim In The Dead of Night. Red i Carrying No Cross. Sala była już rozgrzana do nomen omen czerwoności, zespół dostał pierwsze standing ovation, a Wetton jak gdyby nigdy nic powiedział tylko: Starless. Utwór-legenda, utwór, który od pierwszego przesłuchania osiemnaście lat temu jest dla mnie (i przecież nie tylko dla mnie) czymś absolutnie wyjątkowym. Często spotkania na żywo z takimi legendami bywają rozczarowujące (pamiętam kaszanę, jaką odwalił Snowy White w Shine On You Crazy Diamond podczas warszawskiego koncertu Watersa). Tym razem wszystko było na swoim miejscu, a Jobson z taką pasją i wirtuozerią odgrywał swoje partie, że aż żałowałem, że nigdy nie było mu dane zostać regularnym członkiem King Crimson.
Po Starless gorączka nieco opadła, a następujący po niej solowy występ Grega Howe’a był chyba najmniej spektakularnym punktem koncertu. Ale zaraz potem Wetton w towarzystwie Levina zaśpiewał Book of Saturday, a następnie przyszła pora na solowy pokaz Jobsona. Eddie przemieszczał się między klawiaturami a skrzypcami, odgrywając fragmenty ze swoich solowych płyt, w tym słynny, tak popularny w Polsce Theme of Secrets. W ogóle Jobson był bez wątpienia głównym bohaterem wieczoru. Wczoraj był nie tylko wirtuozem, ale i showmanem, a grał z taką pasją, jakby chciał nadrobić w jeden wieczór te trzydzieści lat. Nie mniej spektakularny był występ Marco Minnemana na perkusji. Tony Levin tego wieczoru był nieco bardziej dyskretny, jakby nie chciał ukraść kolegom show. A Wetton – pierwszy raz widzę go na żywo, ale jest dokładnie taki, jak go sobie wyobrażałem. Nieco nieśmiały, nie pasuje do typowego wizerunku rockowego frontmana – ale jak zaśpiewa, to łzy się same cisną do oczu. Mimo trzydziestu lat więcej, mimo tego, że czasami musiał zaglądać do promptera, żeby przypomnieć sobie tekst piosenki. (Nie tylko on – Levin też co chwila spoglądał do jakiejś ściągawki. Nie ma się co dziwić, przecież w tym składzie grają pierwszy raz ze sobą i przecież większość z tych utworów grali pierwszy raz od trzydziestu lat. A taką One More Red Nightmare – chyba w ogóle po raz pierwszy).
Między solami Jobsona i Minnemanna usłyszeliśmy jeszcze Larks’ Tongues in Aspic pt. 2, a potem nastąpił wielki finał. Najpierw wiązanka tematów UK (Alaska, The Only Thing She Needs i koda z Nevermore), a na bis – wspomniany One More Red Nightmare, Caesar Palace’s Blues i fragment Sahara of Snow. I to już był koniec, chociaż publiczność długo nie mogła się z tym pogodzić. Nie grali długo – prawie równo dwie godziny. Ale w ciągu tych dwóch godzin nie było ani jednego słabego momentu, ani jednego chybionego utworu. Same legendy.
Nie wiadomo, jak długo panowie Wetton i Jobson wytrzymają bez pokłócenia się. Nie wiadomo, czy ruszą w regularną trasę, czy będzie jeszcze kiedykolwiek okazja zobaczyć ich na żywo. Ich i TĘ MUZYKĘ. Być może była to jedyna w życiu okazja. Piszę te słowa jeszcze przed ostatnim z trzech polskich koncertów. Jeżeli ktoś się jeszcze zastanawia, czy jechać do Bydgoszczy, chciałem lojalnie uprzedzić: każdy, kto mógł ten muzyczny spektakl zobaczyć, a tego nie zrobił, jest ciężkim frajerem.