Początki nie były zachęcające; mury i farba ostatniego odnawiania The Queen's Hall pamiętają chyba okres międzywojenny. Wielkość sali również nie powalała na kolana. Na szczęście (jak później się okazało) wypełnili ją (niemal do ostatniego miejsca) prawdziwi oddani i fanatyczni fani Wishbone (w przeważającej większości będących w wieku moich rodziców), których żywiołowe reakcje towarzyszące przez cały koncert stworzyły niesamowitą atmosferę czyniąc ten występ jeszcze bardziej niezapomnianym.
Ze złotego składu pozostał wprawdzie tylko Andy Powell, ale jak się okazało dobór personalny obecnego składu nie pozostawił przypadkowi. Drugi gitarzysta Muddy Manninen nie ustępował ani poziomem ani techniką Andy'emu... może co najwyżej żywiowołością, bo co by nie mówić pomimo sześćdziesięciu lat na karku Andy szalał na scenie. Natomiast Manninen pochodzi z Finlandii i jego skadynawska powściągliwość była przeciwwagą dla nie oszczędzającego się Powella. Nowy perkusista Joe Crabtree grał żywiołowo również zupełnie przeciwstawnie do drugiej części sekcji rytmicznej - basisty Boba Skeata... Widocznie obecny skład Wishbone został dobrany na zasadzie przeciwności...
Zaczęli dość nieoczekiwanie od "Runaway" z płyty "New England". Świetne i nie starzejące się brzmienie szło w parze z nienaganną techniką i przysłowiowym "pałerem". Kolejne utwory poza "Driving A Wedge" z ostatniej płyty wypełniły klasyki. Były i "The King Will Come" i "Throw Down the Sword" z "Argusa" i "Lady Jay" z There's The Rub". Na kolejne kilkanaście minut zespół wspomógł wpierw na elektrycznych skrzypcach a później na gitarze Pat McManus. Zwłaszcza dzięki skrzypcom kolejne utwory z setlisty: "Master of Disguice" i "Errors Of My Way" zabrzmiały (szczególnie pierwszy z nich bardzo celtycko).
Jedyne nie do końca udana część tego występu to "The Way of the World", którego wykonanie długo nie mogło nabrać tego pędu nawet w drugiej, instrumentalnej (i rozimprowizowanej) części utworu.
Kolejny "Front Page News" również nie był najszczęśliwszym utworem w zestawie, ale później było już tylko lepiej: niespodziewany w zestawie "Engine Overheat" z "Twin Burrels Burning" zabrzmiał bardziej motorycznie, ale nie tak topornie jak na płycie. Na sam koniec mógł zabrzmieć tylko jeden utwór. Mam wspominać, że "Phoenixa" zagrali fenomenalnie i najzwyczajniej w świecie zmiatał z nóg? Powell i Manninen wymieniali się solówkami, dając się z każdą kolejną minutą porwać magii utworu.
Na bis zagrali nieśmiertelne "Blowin' Free" na trzy wiosła (Pat McManus tym razem wspomagał chłopaków na gitarze), również rozbudowane o liczne sola poszczególnych gitarzystów i "Ballad Of The Beacon". Było najzwyczajniej w świecie super i nie przeszkadzał mi nawet brak w setliście kilku utworów, które chciałem aby zabrzmiały na żywo tego wieczoru ("Living Proof", "Sometime World", "Persephone", "That's That"). Nie ma się tego co się lubi to lubi się to co się ma... do tego w takim wykonaniu.
Niemniej WA w ramach odbywającej się rocznicowej trasy (to już 40 lat!) zawitają na początku przyszłego roku również do Polski.
Polecam!