Panowie z RPWL czują się w naszym kraju znakomicie. W ciągu ostatnich kilku lat odwiedzili Polskę wielokrotnie, ba, w tym roku zdążyli nawet zarejestrować swoje pierwsze DVD w katowickim Teatrze Śląskim. Tym razem przybyli jednak z repertuarem niezwykłym. Podczas czterech polskich koncertów postanowili złożyć hołd jednej z największych grup w historii rocka – Pink Floyd a w szczególności Richardowi Wrightowi, muzykowi grupy, który odszedł na zawsze w ubiegłym roku.
To z jednej strony zaskakujące, że taka kapela (znana i z solidną marką) porywa się na trasę z nieautorskim repertuarem. Z drugiej strony, któż jak nie oni miałby kłaniać się Pink Floyd, wszak zaczynali od grania floydowych coverów a ich pierwszy album silnie był naznaczony muzyką grupy Gilmoura i Watersa.
To był niesamowity wieczór. W czasach, w których muzykę Pink Floyd, zagraną z klasą, możemy usłyszeć na żywo już tylko dzięki wielkim widowiskom Davida Gilmoura i… The Australian Pink Floyd (urażonych przepraszam za to bliskie zestawienie), możliwość obcowania w tak kameralnej atmosferze z epokowymi numerami, wykonanymi przez nietuzinkowych artystów, musi budzić szacunek.
Owa kameralność trochę mnie zaskoczyła. Grupa wystąpiła bowiem w maleńkiej salce oskardowej kawiarni, nie zaś przestronnej sali kinowej. W pewnym momencie Yogi Lang odniósł się nawet do tego w żartobliwy sposób, przypominając wielkie tournee Pink Floyd z lat siedemdziesiątych. Nie widać było jednak po muzykach, aby byli tym faktem jakoś skonsternowani. Zagrali floydowy set trwający dwie godziny z kwadransem i uczynili to, zaiste, w zacny sposób. Zresztą, czy takie rzeczy jak „Shine On You Crazy Diamond”, „Wish You Were Here”, „Money”, „Welcome To The Machine”, „Cymbaline” czy „Us And Them” (poprzedzona wspomnieniem Wrighta) mogły nie wzruszyć i nie urzekać (jak widać z powyższych słów artyści nie skoncentrowali się na zapowiadanym przed trasą albumie „Animals” choć i z niego wybrzmiały spore fragmenty)? Dodatkowo mała, dosłownie nabita publicznością, duszna tego dnia, kawiarnia Oskarda, sprzyjała wytworzeniu się gdzieś w powietrzu psychodelicznej atmosfery pamiętającej lata siedemdziesiąte. Skromne, głównie czerwone światła oraz projekcja multimedialna za plecami muzyków dobrze to podkreślały (ilustrujący „Cymbaline” film, pokazujący zaśnieżone wierzchołki gór z lotu ptaka, w połączeniu z muzyką, najzwyczajniej odrywał od rzeczywistości).
Cóż, chyba im się udało. Dawno już z taką lubością nie wracałem do doskonale znanych „floydowych hitów”. Ba, od paru dni nucę sobie niektóre z nich pod nosem.
PS 1. Zainteresowanych setlistą odsyłam do ostatniej fotki w zestawie
PS 2. „Serdeczne” pozdrowienia dla pani z pierwszego stolika, która swoją miłość do muzyki Pink Floyd mierzyła ilością wylanego… na mnie piwa.