Trójkowe studio im. Agnieszki Osieckiej okazało się znakomitym miejscem na koncert After Crying. Prawie 200 osób szczelnie wypełniło kameralną salę, a nagłośnienie jak zwykle było bardzo dobre. Po stosownej zapowiedzi Piotra Kosińskiego, zabrzmiała dwuminutowa symfoniczna introdukcja z taśmy, zespół przywitany brawami wyszedł na scenę i ... nastąpił mały zgrzyt. Zamiast bez zwłoki rozpocząć pierwszy utwór, niespodziewane kłopoty techniczne sprawiły, że nastąpiła konsternująca cisza. Po jakiejś minucie muzycy zaczęli w końcu grać, ale ta wpadka wybiła z rytmu zarówno zespół, jak i publiczność. Mimo tego otwierający, dynamiczny Viadukt, ze znakomitą partią trąbki Winklera, wypadł bardzo dobrze, podobnie jak następny Modern Times. Publiczność na dobre rozgrzała się przy bardziej kameralnych fragmentach: Intermezzo i Sonacie na fortepian i wiolonczelę, w których swój kunszt i niekłamaną radość gry pokazał wiolonczelista Peter Pejtsik. Kulminacyjnym momentem koncertu była jednak suita Conclusion. W zasadzie "suita" to niezbyt dokładne określenie, jako, że utwór ten w wersji studyjnej trwa tylko 10 minut, a na koncertach zostaje poszerzony o fragmenty innych utworów: m.in. Manticore z Fold Es Eg, oraz solówki na perkusji i trąbce. Zapowiedziany jako "a tribute to Keith Emerson", w warstwie tekstowej podsumowujący poglądy zespołu na większość istotnych spraw, porwał mnie właśnie kipiącymi energią Emersonowskimi pasażami, a jednocześnie swobodą w zmianach tempa i nastroju. Publiczność nagrodziła zespół owacjami na stojąco, ale niestety to był już koniec zasadniczej części koncertu. Na bis zabrzmiało jeszcze pięć fragmentów, z których najbardziej urzekł mnie chyba pierwszy: Goblin's Dance, pochodzący z płyty De Profundis: przepiękna melodia na klawiszach świetnie współgrała z partią wiolonczeli. Była też zabawna Burleska, zagrana tylko przez Winklera i Lengyela na cztery ręce - i jednym keyboardzie, dramatyczny i doskonale wypadający na żywo Struggle For Life z ostatniej płyty, jeden bardzo stary utwór Amyekos Doll i jeden zupełnie nowy: Casanova.
Po tym wszystkim, co napisałem powyżej, nie muszę dodawać, że koncert bardzo mi się podobał. Owszem, nie był doskonały: przede wszystkim trwał za krótko, jedynie półtorej godziny, deprymująca był początkowa wpadka, w Intermezzo źle nagłośniona była wiolonczela, nie przepadam też za wokalistą AC Gaborem Legradim, który ma dość toporny głos, nieprzyjemnie brzmiący w zderzeniu z pełną lekkości i finezji grą muzyków. Te uchybienia nic jednak nie ujmują jakości samej muzyki. Zadziwiający jest eklektyzm zespołu, zarówno w stosowanym instrumentarium (obok pełnego rockowego zestawu potrójne klawisze, trąbka, wiolonczela i flet, używany zza konsolety przez dźwiękowca Gabora Egervariego!), jak i brak jakichkolwiek stylistycznych ograniczeń. Praktycznie każdy kolejny utwór oznaczał wycieczkę w inne muzyczne rejony. Muszę jeszcze dodać, że utwory z niezbyt przekonującej ostatniej płyty świetnie prezentują się na żywo, i nie sądzę, żeby utwory z dwóch pierwszych płyt, których w ogóle w sobotę nie usłyszeliśmy, wypadły lepiej. Co prawda przed bisami, bardziej z przekory i ciekawości, jak zareagują muzycy, krzyknąłem "A Gadarai Megszallott!" (Pejtsik odpowiedział ze sceny, że jak na bis to chyba za długi kawałek, ale mają inny - Goblin's Dance :-) ). Pozostaje mi tylko żałować, że nie wybrałem się w poniedziałek do Krakowa...