Legendarna otoczka wokół grupy i uwielbienie kilku albumów tego zespołu stanowiły wystarczająco silne argumenty aby bez wahania udać się od Picturehouse w wielkanocną niedzielę.
Pomimo ograniczeń, głównie przestrzeni scenicznej, panowie naprawdę postarali się o oprawę koncertu; były światełka, ekran z wyświetlanymi podczas kolejnych utworów filmikami i wreszcie tancerki, które odziane w futurystyczne wdzianka (zmieniane stosownie do tematyki utworów) urozmaicały swoim tańcem co niektóre kompozycje. Tak więc jak widzicie, zapowiadało się całkiem sympatyczne space-rockowe święto. Niestety, kolejne minuty występu mocno weryfikowały mój początkowy entuzjazm.
Lepszego początku koncertu wymarzyć sobie chyba nie mogłem; na samym wstępie zafundowano nam otwierające motywy z najlepszej płyty w dorobku grupy („Warrior On The Edge Of Time”) w postaci połączonych tematów „Assault and Battery” i „Golden Void”. Wykonanie świetne. Potem niestety było już gorzej. Hawkwindzi swoją setlistę ustawili pod kątem motoryki utworów, a nie stworzenia bardziej „kosmicznego” klimatu. Resztę koncertowego repertuaru wypełniały głównie ostre, szybsze i (na dłuższą metę, zwłaszcza w połączeniu ze sobą niemalże jednym ciągiem) monotonne utwory. O ile klasyki pokroju „Angels Of Death”, „You’d Better Believe It”, czy „Orgone Accumulator” (z pomysłowo wplecionym gdzieś w środku fragmentem z „You Know You’re Only Dreaming”) ze względu na wartość gatunkową mogły się jeszcze podobać, o tyle mniej udane utwory serwowane nieco na siłę („Right To Decide”) już zaczynały nużyć. Nawet wciśnięte w sam środek tego nienajszczęsliwszego zestawu klasyki pokroju „Magnu” czy „Damnation Alley” zlewały się z resztą i zdawały się poziomem niewiele różnić od pozostałych. Nawet melorecytacje (przy „akompaniamencie” syntezatorów), poprzedzające co niektóre utwory, nie łagodziły bólu w uszach schłostanych potężną dawką decybeli.
Może teraz nieco o plusach koncertu. Rewelacyjne wykonanie „Who’s Gonna Win the War” z płyty „Levitation” i zagranego na bis „Hassan I Sahba” w rozbudowanej niemalże „klubowej” wersji (popis klawiszowca Tima Blake’a). Panie tancerki (całkiem urodziwe) jak się okazało, starały się jak mogły i ich inscenizacje niektórych utworów mogły się naprawdę podobać.
Na koniec jeszcze o samej otoczce związanej z publicznością. Bar serwujący alkohol jeszcze mogę zrozumieć, chociaż do przyjemniejszych chwil na pewno zaliczyć się nie da sąsiedztwa z delikwentem z piwem w łapie, który nagle zaczyna swój taniec pogo (tym bardziej, że napatrzyłem się w – nietanią zresztą – koszuleczkę Hawkwindu i niekoniecznie muszę być uszczęśliwiony perspektywą bliskiego spotkania III-go stopnia z zawartością kubka mojego „sąsiada”). Natomiast brak jakiejkolwiek reakcji tzw. ochroniarzy na delikwentów palących podczas koncertu trawkę pozostawiam bez komentarza (a uwierzcie mi, nietrudno byłoby ich namierzyć). Rozumiem, że kiedyś Hawkwind miał opinię najbardziej zaćpanej kapeli pod Słońcem, ale to było prawie 30 lat temu...
Reasumując: spodziewałem się muzycznej uczty, a pozostał niesmak i nienajlepsze wrażenia. Widocznie Hawkwind jest jednym z tych zespołów, które na żywo wypadają gorzej niż w studio.