Tym razem wszystko było tak jak trzeba. Sobotni wieczór i piękna wiosenna pogoda nastrajały optymistycznie. No i przede wszystkim, zajeżdżając samochodem (w którym naturalnie wybrzmiewały „azjatyckie” klasyki) na „stodolniany” parking, nie musiałem pomstować na… kalosze, których brak tak bardzo mi doskwierał, gdy ostatnio zmierzałem do Stodoły na występ Marillionu.
Mógłby ktoś rzec, że Asia troszkę „pogwiazdorzyła”. W klubowej kawiarence biły po oczach liczne obostrzenia, którym musieli podporządkować się fani, na wyraźną prośbę zespołu. Cóż, to przywilej artystów, którzy swoje już zrobili na dziesiątkach płyt i setkach koncertów. Nie sposób było jednak nie zauważyć widzów, którym nerwy najwyraźniej puszczały…
Co by jednak nie napisać, Wetton, Downes, Palmer i Howe, nie kazali na siebie czekać ani chwili. W pełni profesjonalnie, bez „gwiazdorskiego” obsuwu, wyszli punktualnie o dwudziestej, wprawiając w zachwyt znaczną część zebranej publiczności. Liczba tej ostatniej może nie powalała (z tyłu i po bokach zauważalne były „luzy”), jednak sposób jej reakcji musiał budzić szacunek. Silnie – co oczywiste - było reprezentowane pokolenie czterdziesto- i pięćdziesięciolatków, które tego dnia wykazywało się zdecydowanie większym wigorem niż młodzież.
Niewiele można zarzucić temu, co przez dwie godziny obserwowaliśmy i słuchaliśmy. Czterech znakomitych artystów – indywidualistów i zestaw największych, najbardziej wypragnionych przez fanów kompozycji. Zaczęli od wysokiego „C”: hiciarskie „Only Time Will Tell” i „Wildest Dreams” z pamiętnego debiutu mogły wprawić napompowanych, oczekiwaniami na „oryginalną Asię”, zebranych w zachwyt. Tym bardziej, że zaraz po nich wybrzmiał przebojowy „Never Again” z ostatniego krążka, lekko kojarzący się z killerem Classix Nouveaux o… tym samym tytule. Przy okazji – szkoda, że panowie nie sięgnęli głębiej do worka z utworami z „Phoenix”, bo naprawdę dobry to album, z kilkoma mocnymi fragmentami. Tymczasem usłyszeliśmy z niego jeszcze tylko balladowy „Heroine” i znakomicie przyjęty i podśpiewywany w refrenie przez publikę, „An Extraordinary Life”. Smutno, iż zabrakło choćby takiego „Alibis”. A skoro mowa o wielkich nieobecnych. Artyści zrezygnowali niestety w Warszawie z wykonania „The Smile Has Left Your Eyes” i „Voice Of America”, które podczas wcześniejszych koncertów (fakt, że tylko w wersjach akustycznych) się pojawiały. Zamiast nich, w skromniejszej wersji, usłyszeliśmy „Don’t Cry”. Były oczywiście zapowiadane „skoki w bok” – solowe popisy artystów, bądź wycieczki do dzieł zespołów, z którymi muzycy byli związani. Geoff Downes zgrabnie przekładał palcami po klawiaturach wykonując „Bolero”, zaś Howe dał popis gry na „akustyku” w „Georgii”. Przy okazji tegoż, nieźle się wściekł „rzucając mięsem”, na fakt nie dostrojenia mu gitary przez technicznego. Największy jednak popis solowy tego wieczoru dał Carl Palmer. Zagrał naprawdę wyborne solo w „The Heat Goes On”, pełne cyrkowych wręcz sztuczek, wzbudzających euforyczne reakcje. Pojawił się też superhit The Buggles, „Video Killed The Radio Star”, w którym Downes przywdział słoneczne, „obciachowe” okulary i takową srebrną marynarkę; „yesowy” „Roundabout” i „emersonowy” „Fanfare For The Common Man” z polskim akcentem w postaci naszych narodowych flag wyświetlanych na dwóch ekranach (a propos – podczas koncertu, można było zobaczyć na nich nie tylko przygotowywane specjalnie wizualizacje ale i stare teledyski oraz przede wszystkim… aktualne wydarzenia sceniczne!). No i byliśmy wreszcie na dworze „Karmazynowego Króla”. Przyznam się szczerze, że wykonana w Stodole wersja „In The Court Of The Crimson King” zupełnie mnie nie urzekła. Rozlazła, zagrana jakby bez serca, nie prowokowała do klękania. Najwyraźniej tylko mnie. Stojący niedaleko człowiek, wpadł w taki zachwyt na pierwsze dźwięki tej kompozycji, że oblał mnie złocistym napojem… Może właśnie dlatego tak zniesmaczyłem sobie ten – epokowy wszak – kawałek. Podstawowy set zakończyli „Heat Of The Moment”, w którym Downes paradował na scenie z białym syntezatorem Rolanda. Na bis wyszli z „Sole Survivor” i mimo rytmicznego klaskania zebranych nie dali się już wywołać.
W sumie było bardzo przyzwoicie ale… No właśnie, oglądając ten koncert, cały czas miałem wrażenie, że jest w tym wszystkim więcej rutyny i sztampy niż spontaniczności. Równiutkie dwie godziny zaplanowane między 20 a 22 z jednym, jedynym bisem, po którym natychmiast wybrzmiała muzyka, mimo rozpalonych głów najwierniejszych fanów, były bardzo wymowne. Zabrakło mi tej krzty szaleństwa, odejścia o cowieczornej reguły. A i na scenie jakąś wielką chemią nie powiewało. Naprawdę chciało się bawić tylko Downesowi i Palmerowi. Wetton i Howe jakby przeszli obok tego występu. Z drugiej strony, do najmłodszych panowie już nie należą i trudy trasy mają prawo dawać o sobie znać. A sama muzyka? Faktycznie trąciła trochę myszką, nie pasując do dzisiejszych czasów. Ale czy zawsze musi pasować? Czasami fajnie jest się z nią przenieść w piękne młodzieńcze lata. Tego wieczoru wielu wsiadło do tego wehikułu…
Setlista:
1. Intro / 2. Only Time Will Tell / 3. Wildest Dreams / 4. Never Again / 5. Roundabout / 6. Time Again / 7. Bolero (Geoff Downes solo) / 8. Georgia (Steve Howe solo) / 9. Book Of Saturday (John Wetton solo) / 10. Don’t Cry (acoustic) / 11. Heroine / 12. Open Your Eyes / 13. Fanfare For The Common Man / 14. Without You / 15. An Extraordinary Life / 16. In The Court Of The Crimson King / 17. Video Killed The Radio Star / 18. The Heat Goes On + Carl Palmer drum solo / 19. Heat Of The Moment / Bis: 20. Sole Survivor