ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 

koncerty

09.03.2009

COMA, LEMON DOG, Łódź,Toya TV, 07.03.2009, godz. 19.00

Napisanie, że Coma dała kolejny świetny koncert, będzie banałem. Bo Coma nie gra złych koncertów. Przynajmniej ja na takim nie byłem. Niemniej, ten łódzki występ był nieco inny. Mniej energetyczny? Mniej spontaniczny? Być może.

Już widzę, odsądzających mnie od czci i wiary, młodych ludzi, którzy po przeczytaniu tych słów, zastanawiają się, o którym to koncercie mam zamiar rozprawiać? Nie dziwię się im wcale. Wszak zostawili podczas tego dwu i półgodzinnego występu kawał zdrowia, zdzierając za Roguckim gardło, co rusz lądując w ramionach ochroniarzy, „wypluci” do fosy przez falujący tłum. Stojąc jednak nieco z boku (i mając już na karku trochę latek – a propos, osób zbliżających się do czterdziestki, wcale nie było tak mało!) można inaczej, bez emocji, spojrzeć na to, co by nie powiedzieć, wydarzenie. Ale zanim o Comie, słów kilka o poprzedzających ich występ artystach.

Łódzki Lemon Dog, bo o nim mowa, zagrał solidny, czterdziestominutowy set. Zaimponował mi natychmiast intrygującym, wciągającym i długim instrumentalem, mającym w sobie coś z psychodelicznej transowości. Później było już nieco bardziej standardowo i ciut mniej ciekawie. Nie w sensie wykonawczym. Broń Boże! Muzycy okazali się bowiem znającymi się na rzeczy fachowcami. Rzecz w muzyce, która już nie zaskakiwała swoim wyszukaniem i oryginalnością. Kapela zaprezentowała klasycznego, osadzonego w średnich tempach rocka, mocno osadzonego w bluesie i sięgającego gdzieś w lata siedemdziesiąte. Śpiewane przez Marcina Molendę polskie teksty, z charakterystyczną manierą, lekko stylizowaną na Ryszarda Riedla, przywoływały echa kultowego Dżemu czy nieodległego mu stylistycznie, również naszego, Cree. Cytrynowy pies zagrał między innymi „Kleszcza”, „Bramy”, „Strach” i „Taniec w ciemnościach”. Zebrani przyjęli ich raczej kurtuazyjnie a już nietaktem były brawa po zapowiedzi ostatniego utworu. No ale na inny poziom doznań czekała młodzież. Im, niespieszna, stylowa muzyka Lemon Dog, pewnie się troszeczkę dłużyła. Mnie się podobało… Po koncercie muzycy zadbali o swoją promocję, rozdając zebranym kilkadziesiąt egzemplarzy swojego demo. 

Zaryzykowała Coma z repertuarem. Muzycy postanowili bowiem odegrać całą „Hipertrofię”. Od początku do końca. Pisanie przeze mnie o pewnym ryzyku, nie jest wcale bezpodstawne. Już po zakończeniu prezentacji płyty, Rogucki sam przyznał ze sceny, że była to dosyć eksperymentalna propozycja, raczej niecodzienna jak na Comę, a na reakcje na ten fakt czas przyjdzie… No cóż, osobiście uważam kontrowersyjną „Hipertrofię” za album nietuzinkowy, by nie powiedzieć wybitny, co zresztą wyraziłem w swojej recenzji. Czy jednak granie jej w całości na scenie było dobrym posunięciem. Myślę, że nie do końca. Fakt – łodzianie nie są pierwszym i pewnie nie ostatnim zespołem, który mierzy się na żywo z caluteńkim koncept albumem. Prym wiodły i wiodą w tym względzie tzw. grupy progresywne. Jednak to, co dla odbiorców tych kapel było i jest czymś naturalnym (patrz chociażby Camel czy Dream Theater), takim chlebem powszednim dla fanów Comy być nie musi. Tym bardziej, że zespół zawsze odpowiednio kształtował napięcie i emocje, właściwie dobierając setlistę. Tu było inaczej. Z oczywistych względów atmosfera musiała lekko siąść, podczas prezentacji drugiej, spokojniejszej części „Hipertrofii” i siłą rzeczy tak przejmująca kompozycja jak „Parapet”, tempo koncertu, zazwyczaj u Comy zawrotne, spowalniała. Żeby była jasność. Myślę, że grupa nie miała wyjścia i musiała wcześniej czy później zmierzyć się w całości z tym materiałem na żywo. Za ważna to dla niej płyta. Zagrała ją zresztą znakomicie i jestem przekonany, że po latach, wielu zebranych, z dumą będzie wspominać to, iż miało okazję usłyszeć „Hipertrofię” na żywo, od A do Z. Najfajniej wypadły oczywiście najbardziej nośne numery z albumu: „Transfuzja”, niesamowite „Trujące rośliny” czy „Zero osiem wojna”. Na mnie kolosalne wrażenie zrobiła znakomita wersja utworu „Cisza i ogień”, długiego, wzniosłego kawałka z żółtej blaszki ostatniego wydawnictwa. I cóż, że Roguckiemu chwilami głos odmawiał posłuszeństwa. W jego wypadku zawsze liczą się emocje i wyrażony do bólu przekaz… Czasami kosztem tego, czym go właśnie wyraża.

Jakby potwierdzeniem moich dosyć sceptycznych uwag, dotyczących tempa i energetyczności koncertu, były bisy. Popularny Roguc zapowiedział zebranym, iż muzycy zagrają teraz coś, dzięki czemu wszyscy będą mogli się wyszaleć. Wszak po to tu przyszli. No i pojechali… „Pierwsze wyjście z mroku”, „Tonacja”, „System”, „Skaczemy” i „Zbyszek”. Każdy, kto zna te kawałki wie, że na scenie, a przede wszystkim przed nią, zapanowała istna „rzeźnia”.

Łodzianie tym koncertem po raz kolejny potwierdzili, że są scenicznymi mistrzami. Wystarczyło zresztą spojrzeć na niemałą ilość osób zaangażowanych w to przedsięwzięcie i krzątających się wokół, jak zwykle ciekawe światła i „kilogramy sprzętu” na scenie i tuż obok niej, by przekonać się, że mamy do czynienia z pewnym… fenomenem. 


PS. I jeszcze słówko dla wszystkich tych, których irytują „pseudofilozoficzne” teksty i kontrowersyjne zachowania Roguckiego. Tym razem frontman Comy, postanowił podczas koncertu ugotować… rockową zupę! Gdy tylko wybrzmiały pierwsze dźwięki „Hipertrofii”, on włożył do wrzącej już wody kurczaka, obrał marchewkę a całość… popieprzył. Po dwóch godzinach zupa była gotowa. I co wy na to? Kicz? Prowokacja? Ja, w każdym bądź razie, za to go lubię.

 

Zdjęcia:

Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
Picture theme from Riiva with exclusive licence for ArtRock.pl
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.