Po piętnastu miesiącach przerwy do wrocławskiego ODA „Firlej” powróciła grupa SBB. Koncert trwał nieco dłużej niż ostatnio, bo bite dwie godziny, a organizatorzy uniknęli problemów z krzesełkami, pod znakiem których upłynęła poprzednia wizyta śląskiej formacji. Tym razem miejscami siedzącymi wypełniono całą salę. Warto wspomnieć o jeszcze jednej istotnej różnicy: w 2007 roku zespół promował lepszą płytę. Mimo jednak kontrowersyjnej zawartości „Iron Curtain”, występ, zgodnie z oczekiwaniami, był przedstawieniem na wysokim poziomie. A mógł być na jeszcze wyższym.
Trio wkroczyło na scenę około 20:10, kiedy zajęte już były wszystkie krzesła, a także niewypełnione nimi części pomieszczenia, wliczając w to jego boki i niewielką przestrzeń między siedziskami a sceną. W Firleju czekało na SBB kilka pokoleń – wiek publiczności wahał się między dziesiątym, a sześćdziesiątym rokiem życia. Co ciekawe, choćby metryka sugerowała powagę, poziom schamienia wśród starszeństwa nie odbiega od tego wśród młodzieży; nie każdy rozumie, że nawet na rockowym koncercie doskonale słychać, gdy ktoś obok wciąż rozprawia o pogodzie, a niekoniecznie musi to interesować innych. Rzecz jasna, nie udało się również uniknąć okrzyków typu „Józek, nie daruję ci tej nocy”, ale te, całe szczęście, pojawiały się raczej przed występem lub między utworami. Uprzykrzyć życie widzom próbował też latający pod sceną idiota, ale w pojedynkę nie udało mu się za wiele zdziałać.
Nie setlista stanowi o jakości scenicznej odsłony SBB, tak więc i w piątek odgrywała rolę drugoplanową. Wypada napisać, że zabrzmiało choćby „Z których krwi krew moja”, a przy zamknięciu zaczarował wielki nieobecny ostatniego wrocławskiego koncertu – krótka, sześciominutowa wersja „Mementa z banalnym tryptykiem”. Że zabraknąć nie mogło „Freedom” , „Odlotu” ani „Rainbow Man”. Wreszcie, że pojawiły się najjaśniejsze punkty poprzedniej płyty – hardrockowa „Skała” i pustynny, hołdujący Niemenowi „Pielgrzym” z tekstem Norwida – zaś reprezentantów nowego albumu niewiele więcej. Ciekawym urozmaiceniem był zagrany pod koniec podstawowego setu nieskomplikowany, energiczny bluesik. Znacznie ważniejsze są jednak rzeczy inne. A wśród nich, na czele, Józef Skrzek i klawisze, na których lider grupy szalał, czy to solo, czy to w towarzystwie pozostałej dwójki muzyków, w pewnej chwili akompaniującej mu na dwóch perkusjach. Drugi, mniejszy zestaw bębnów, za którym w odpowiednim momencie zasiada Apostolis Antymos, jest już chyba stałym elementem występów zespołu. Tak i tutaj: najpierw Gabor Nemeth został sam na scenie i zaprezentował długą solówkę, potem, nieco krótszą, Lakis, a na końcu obaj wybijali takt Skrzekowi. Można się zastanawiać, czy kilkanaście minut rytmicznych popisów to nie trochę za dużo, zwłaszcza że, powiedzmy sobie szczerze, mimo dobrego ubawu audytorium, gitarzysta SBB perkusistą nie jest. I to słychać. Poza tym wydawało się chwilami, że Skrzek zwyczajnie nie ma tego wieczoru ochoty na granie - może miał w głowie koncepcję bardziej - czy nie za bardzo? - "wyluzowanego" koncertu. Tym bardziej dziwi, że artyści zeszli ze sceny o 22:16, co, wliczając nawet długą przerwę przed bisami, dało całe dwie godziny odlotu. Pomijając więc drobne uchybienia, wrocławską wizytę zespołu trzeba zaliczyć do udanych. Improwizacja, klasa; chociaż powinno być lepiej, poważnej konkurencji na artrockowym poletku jak nie było, tak nie ma.