ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 

koncerty

14.02.2009

Marillion w Stodole 10.02.2009

Powiem od razu , że za Marillion nie dałbym się pokroić, ale chciałem bardzo zobaczyć ich w końcu na żywo.

 

 Na ten koncert czekałem dość długo. Powiem od razu , że za Marillion nie dałbym się pokroić, ale chciałem bardzo zobaczyć ich w końcu na żywo. Nie znam wszystkich tekstów na pamięć, nie rozpoznam też obudzony w środku nocy kawałka po dwóch nutach. Lubie po prostu posłuchać i starego i nowego wcielenia, jednak traktuję Marillion ze Stevem Hogarthem jako zupełnie inny zespół , od tego , w który Steve Rothery współtworzył z Fishem. Ot taki prosty podział, ale myślę , że zdrowy. Po co porównania, jak muza i klimat zupełnie inny.

Na początku warto wspomnieć ,że nie było supportu zapowiadanego wcześniej , choćby na bilecie. Może to i dobrze bo w szczelnie wypełnionej Stodole , mogło by pod koniec koncertu zabraknąć tlenu. Zanim jednak Marillion pojawił się na scenie , czas w oczekiwaniu na koncert umilał nam z głośników w barze nieśmiertelny Collage. Miło było i człowiek się napalił na porządną dawkę rocka na żywo. Powiem szczerze, że przez lekkie lenistwo spowodowane min. raczeniem się złotym płynem, dość nędznej jakości na salę wszedłem w momencie , kiedy Marillion serwował już pierwsze dźwięki. Dawno w stodole nie byłem, ale zaskoczyło mnie dość dobre brzmienie, a z tym wcześniej różnie bywało. Jeśli chodzi o scenę to powiem szczerze ,że spodziewałem się po Brytyjczykach czegoś więcej. Prosty wystrój , a raczej jego brak, plus ekran to trochę mało jak na taką gwiazdę. To samo mogę napisać o światłach. Cóż może jestem zbyt wybredny. Zdarzyło mi się odwiedzić swego czasu Stocznie gdańską i obejrzeć show J.M. Jarre'a i wiedziałem już , że po tym koncercie jeśli chodzi o światła i efekty będzie mnie już trudno zadowolić. Najważniejsza jest jednak muzyka. Wiadomo było od początku , że zespół skoncentruję się na nowej płycie i kawałkach z ostatnich albumów. Nikt nie marzył nawet o tym , że usłyszymy coś z pierwszych krążków . I dobrze, bo pewnie nie uniknęło by się porównań . Tym bardziej , że kilka dni wcześniej co niektórzy w Progresji mieli okazję wysłuchać wspominkowego koncertu w ramach trasy SCRIPT FOR A JESTER’S TOUR - w wykonaniu min byłego perkusisty Marillion , Micka Pointera oraz lidera Pendragon , Nicka Barrett'a .

 

Tak więc mając za sobą podsumowanie samej oprawy , mogę skoncentrować się na muzyce. W tym miejscu pewnie się narażę wielu osobom, ale powiem tak. Koncert podobał mi się tylko częściowo. Od początku czegoś mi brakowało i dla mnie wszystko zaczęło dopiero się gdy zagrali 'The Great Escape” . Wcześniejsze momenty występu Marillion zupełnie mnie nie powaliły. Im bliżej końca tym zespół bardziej mi się podobał. Subiektywnie rzecz ujmując , Marillion Anno Domini 2009 wolę i tu uwaga, słuchać w domowym zaciszu . Nie zrobili na mnie wrażenia, jakie powinna zrobić legenda rocka progresywnego. Słaby moim zdaniem kontakt z publicznością Steva Hogartha też pewnie miał z tym coś wspólnego. Samo wchodzenie na głośniki nie wystarczy , bo widziałem to już zrobione lepiej w wykonaniu Bruce'a Dickinsona gdy odwiedził Stodołę ze swoim solowym projektem lata temu. Utwory jak już wspomniałem wcześniej brzmiały dobrze, czysto i selektywnie. Tu nie można nikomu nic zarzucić i chwała za to dźwiękowcom . Moim skromnym zdaniem szwankował dobór kawałków. Nie mówię, żeby grali same hity, ale coś bardziej energetycznego by się przydało. Tak trochę mi się dłużyło. Kolega , z którym miałem przyjemność przybyć na koncert wyszedł nawet wcześniej. Bolał go co prawda kręgosłup, ale myślę , że jeśli koncert byłby ciekawszy , to i on wygrałby z bólem. A tak to pewien niedosyt pozostał . Nawet taki “Hooks In You” wniósł by trochę energii do setlisty .Wiem , niektórzy uważają ten numer za gniota, ale cóż począć – mi się podoba. Może to wiek, a może trochę rutyny wdarło się w szeregi Marillion. Jak dla mnie najjaśniejszą postacią w zespole był Pete Trewavas, który jak zwykle , czy w przypadku swojej macierzystej kapeli , czy podczas występów z Transatlantic(widziałem tylko na DVD) wczuwa się mocno w to co robi i widać w nim jeszcze pasję. Nie piszę tego dlatego, że oczekiwałem , że sympatyczny dżentelmen Steve Rothery , będzie skakał po scenie z gitarą. Bo to przecież nie ta bajka. Brakowało mi jakiegoś czaru, uniesienia i magii, która przecież gdzie jak nie w progresywnych dźwiękach winna się objawić. Nie wiem , może się nie znam, może nie jestem godny , aby rozumieć przekaz zaserwowany nam w ten wtorkowy wieczór.

Zastrzelcie mnie, ale na następny koncert Marillionu już się chyba nie wybiorę. Zobaczyłem, wysłuchałem. Nadal będę kupował ich płyty i słuchał z wielką przyjemnością w kapciach, przy kawie lub szklaneczce whisky. Marillion jest w tym wypadku dla mnie zespołem ”wyjątkowym”.Dlaczego?. A dlatego , że o ich klasie nie świadczą koncerty, a produkcje studyjne.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.