ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 

koncerty

23.08.2008

Sigur Ros, Warszawa, Park Sowińskiego, 20.08.2008 godz. 20.00

Rozpoczęło się powolne hipnotyzowanie zgromadzonej ponad czterotysięcznej publiczności

No i udało się. Bilet zdobyłem poprzez Allegro. Bo normalnie już nie można było dostać. Zdecydowałem się trochę za późno, że jadę, ale lepiej późno niż wcale. Nigdy bym sobie tego nie darował gdyby mnie tam nie było. Jak się okazało później, spotkałem magię i absolutne piękno. Trudno mi w tej chwili opisać tę muzykę, po prostu się nie da. Natomiast spróbuję ułożyć jakąś sensowną relację. Pojechałem sam, samochodem. Do Amfiteatru w Parku Sowińskiego trafiłem bez większych problemów, bo miałem GPS-a w…głowie, po uprzednim przestudiowaniu mapy Warszawy.

Teraz trochę o zespole. Powstał w Reykjaviku w 1994 roku. Nazwa wzięła się od imienia siostry lidera zespołu Jona Birgisona, który w dniu jej urodzin założył grupę i nazwał właśnie jej imieniem, czyli Sigurros (Róża Zwycięstwa). Miał to być drugi koncert tej formacji w Polsce. Do pierwszego doszło dwa lata temu w Gdyni na Open`er Festivalu.

Znam muzykę tych zjawiskowych Islandczyków dosyć dobrze i w zasadzie domyślałem się co mogą zagrać. Lecz nie spodziewałem się ze zostanę zaczarowany przez muzykę. Jednak najpierw dokładnie o godzinie 20.00 na scenie pojawił się młody człowiek przy klawiszach oraz kwartet smyczkowy składający się z uroczych kobiet. To Olafur Arnalds , który poprzedzał występ gwiazdy wieczoru. Bardzo spokojne, niemalże ckliwe granie i śpiewanie przez pół godziny. Równo o 21.00 wyszli muzycy Sigur Ros. Czterech młodych ludzi po trzydziestce. Ubrani byli trochę inaczej niż to bywa w tego typu okolicznościach, czyli trochę na luzie, ale odświętnie i staromodnie. Perkusista miał na głowie jakąś kolorową koronę, basista zawiązaną pod kołnierzem koszuli czarną tasiemkę. Wokalista w dziwnym kubraczku, z twarzą i włosami obsypanymi cekinami. Klawiszowiec w marynarce i białej koszuli.

No i od czego zaczęli ? Nie ma przypadków. Zaczęli od utworu, który kiedyś około ośmiu lat temu usłyszałem w radiowej Trójce późnym wieczorem pewnej niedzieli i wtedy coś mnie tknęło, że takie niesamowite i niezwykle wciągające. Numer te nazywa się Svefn-G- Eglar . Nie wspomniałem jeszcze, że zespół śpiewa w języku islandzkim ( zresztą nie tylko, ale o tym później). Trudno więc było sobie wyobrazić lepszy początek. Potem usłyszeliśmy Glosoli, równie piękne, dalej Ny Batteri, w tym samym klimacie. Rozpoczęło się powolne hipnotyzowanie zgromadzonej ponad czterotysięcznej publiczności. Nie będę w tym miejscu wymieniał tytułów, bo nie ma takiej potrzeby a są trudne w pisowni i wymowie. Chciałbym skupić się na muzyce płynącej z głośników. To bardzo dobre określenie, gdyż muzyka nie brzmiała lecz właśnie płynęła ze sceny. Bez znaczenia była nawet jakość nagłośnienia. Takim cudownym dźwiękom nic nie mogło przeszkodzić. Facet śpiewający wysokim delikatnym głosem a do tego grający na gitarze smyczkiem. Perkusista używający przeważnie miotełek lub pałeczek z filcem. Spokojne tony klawiszy, jakieś dzwoneczki, szumy i szmery. I jeszcze raz ten niesamowity, falsetowy śpiew, który hipnotyzuje. Jaka to w ogóle jest muzyka? Przestrzenna i tajemnicza. Nazywa się ją post- rockiem, ale ociera się ona o klasykę i eksperymentalny minimalizm. Żadnych solówek instrumentów tu nie ma. Tylko i wyłącznie siła zespołu czyni magię i czaruje.

Spektakl trwał prawie dwie godziny. W ostatniej pozycji zasadniczej części koncertu nagle przez scenę przebiegła jakaś kobieca postać i wystrzeliła w kierunku widowni mnóstwo białych drobnych papierków imitujących padający śnieg. Następnie zespół zszedł za kulisy. Po trwającej około pięć minut owacji, wyszli na pierwszy bis. Cóż ja mogę dalej napisać, zagrali utwór zwany Popplagio . Nastrój tego trwającego blisko dwanaście minut numeru, gra świateł oraz wokal w finale spowodował, że dosłownie oniemiałem z wrażenia. Jon śpiewa tu w wymyślonym przez niego, nieistniejącym języku zwanym z angielska hopelandic. Po polsku nazywa się go jako nadziejski, lub po islandsku vonlensce. Wzięło się to od tytułu pierwszej płyty zatytułowanej Von (Nadzieja), gdzie po raz pierwszy zastosowano ten wokalny zabieg. Drugiego bisu miało nie być, ale jednak do niego doszło. Muzycy kilka razy wychodzili na scenę i kłaniali się. Aplauz publiczności spowodował, że nie mieli wyjścia. Musieli jeszcze zagrać. Na koniec usłyszeliśmy subtelny, spokojny Virdal Vel Til Loftarasa. W pewnym momencie muzycy na kilkanaście sekund przerwali utwór. Na widowni zapadła wtedy niesamowita cisza, jakby konsternacja i zaskoczenie. Właśnie o to chodziło. Ta chwila pokazała niezwykłe zjednoczenie kilku tysięcy umysłów i dusz, będących świadkiem poruszającego przedstawienia. Wreszcie ktoś z widowni nie wytrzymał napięcia i krzyknął. Wtedy zaczęli grać dalej. Lecz to był już ostatni numer koncertu. Wszystko, co się zaczęło, musi się także skończyć.

Droga powrotna upłynęła bez żadnych zakłóceń. Mój indywidualny GPS zadziałał także w nocy i wyjechałem z naszej stolicy jakbym robił to codziennie. Warto było przenieść się na jakiś czas do innej rzeczywistości. Dla takich chwil żyjemy. Tak, bo w życiu piękne są tylko chwile. Ja przeżyłem właśnie jedną z nich.

Setlista:
Svefn-G-Englar/Glosoli/Ny Batteri/ Fljótavik/ Festival/Hoppipolla/ Med Blódnasir/ Inni mer syngur../Vid spilum endalaust /Heysatan/ Olsen Olsen/ Saeglopur/ Hafsol/ Gobbledigook/ Popplagio/ Vidar vel…/

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.