Podczas gdy murawę chorzowskiego stadionu deptało pięćdziesiąt tysięcy amatorów The Police, stolica zgromadziła entuzjastów awangardy muzyki ekstremalnej. Do warszawskiej Progresji zawitały bowiem grupy Meshuggah i The Dillinger Escape Plan. Nieprzystępna była nie tylko techniczna sztuka zespołów - brak klimatyzacji w sali sprawił, że pot lał się nawet ze statycznych, niekłębiących się w największym tłumie fanów. I chyba tylko ograniczona pula biletów pozwoliła wielu zgromadzonym uniknąć reanimacji. Nie da się jednak ukryć, że muzycznie był to wieczór ciekawy.
Kiedy można już było odliczać godziny dzielące od imprezy, okazało się, że Meshuggah zażyczyli sobie wystąpić nieco wcześniej – a przez to przed twórcami Ire Works. Tym sposobem, w ostatniej chwili, koncertowa rozpiska została przemeblowana. Po supporcie, Between the Buried and Me („rozgrzewacz” zrobił dobre wrażenie, jednak ominęła mnie spora część występu; tak więc rozwinięcia nie będzie), na podwyższeniu pojawiła się główna atrakcja wieczoru. Pojawiła się punktualnie i punktualnie po sześćdziesięciu minutach skończyła grać. Nie trzeba przypominać ich technicznych zdolności, jednak wyraźnie czegoś brakowało. Trudno nie odnieść wrażenia, że wielka gwiazda łaskawie wyszła na scenę, zagrała co miała do zagrania, precyzyjnie, profesjonalnie, ale bez jakiegoś szczególnego entuzjazmu. Szwedzcy metalowcy odbębnili kolejny dzień w pracy. Dobra setlista (uff, nie zapomnieli o Nothing), potężne brzmienie i wspomniane już zawodowstwo wykonawców sprawiło, że nie ma powodu, by żałować wizyty w Progresji. Niedosyt wszak pozostał.
Zupełnie inaczej wyglądał show Dillingerów. Amerykanie zdają się nie zważać na jazzową, wymagającą koncentracji rytmikę utworów – na scenie są zespołem niewiarygodnie żywiołowym. O ile, gdy spojrzeć na nuty, daleko im do prostego rockandrolla, o tyle tempo, agresja, zachowanie grupy tłumaczą, czemu trafia ona nie tylko do miłośników łamańców, ale i hardcore'u. Karkołomne skoki w publiczność nie przeszkadzały jednemu z gitarzystów w grze, a przeplatały się z bieganiem po całej estradzie i wspinaczką na głośniki. Greg Puciato ruszał się najwięcej i rzucał na ręce widzów najczęściej, rozmawiał z audytorium, zależnie od utworu wydzierał się, krzyczał, śpiewał, cały czas nie tracąc energii. W pewnym momencie ukradł (pochodząca od nazwiska słynnego złodzieja nazwa zobowiązuje) perkusiście talerz wraz ze statywem, wdrapał się na większą od siebie kolumnę i powiesił trofeum na podtrzymującym reflektory rusztowaniu. Zdobycz spędziła tam resztę trwającego łącznie około 50 minut koncertu. I ten niecny występek wokalisty najlepiej oddaje ducha występów The Dillinger Escape Plan. Ducha, dzięki któremu, choć za studyjną twórczością grupy nie przepadam, przedstawienie obejrzałbym z chęcią raz jeszcze.
Przeciętny odbiorca nie jest w stanie słuchać łomotu serwowanego przez obydwa zespoły i w gruncie rzeczy trudno mu się dziwić. Taka muzyka może zmęczyć, a sam niżej podpisany również nie relaksuje się przy niej na co dzień. Lecz przypadkowych osób w klubie nie było, a wszyscy, którzy wiedzieli czego się spodziewać, powinni wyjść zadowoleni.