ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
- 07.11 - Kraków
- 08.11 - Opole
- 09.11 - Bielsko-Biała
- 10.11 - Zabrze
- 11.11 - Łódź
- 15.11 - Gniezno
- 16.11 - Kłodawa Gorzowska
- 17.11 - Zielona Góra
- 22.11 - Żnin
- 23.11 - Koszalin
- 24.11 - Gdynia
- 08.11 - Warszawa
- 09.11 - Kraków
- 08.11 - Sosnowiec
- 09.11 - Pszów
- 10.11 - Częstochowa
- 09.11 - Warszawa
- 10.11 - Siedlce
- 10.11 - Końskie
- 16.11 - Bydgoszcz
- 11.11 - Wrocław
- 11.11 - Kraków
- 11.11 - Warszawa
- 17.11 - Kraków
- 19.11 - Kraków
- 20.11 - Warszawa
- 21.11 - Warszawa
- 22.11 - Bydgoszcz
- 23.11 - Poznań
- 24.11 - Katowice
- 21.11 - Katowice
- 22.11 - Poznań
- 23.11 - Łódź
- 24.11 - Piekary Śląskie
- 23.11 - Warszawa
- 24.11 - Wrocław
- 26.11 - Kraków
- 24.11 - Warszawa
- 25.11 - Poznań
- 26.11 - Warszawa
 

felietony

27.10.2007

JEDEN SAMOTNY GŁOS

Biografia Raya Wilsona, części: III i IV...

III Depresja

W kwietniu 1999 roku Wilson w rozmowie z dziennikarzem pisma „Tylko Rock”, Grzegorzem Czyżem stwierdził, że jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem nowy album Genesis powinien trafić na półki sklepowe w roku 2000. Niestety nie poszło. Tony Banks i Mike Rutherford zdecydowali, że wydanie drugiej płyty w tym składzie nie ma sensu. Wytwórnia pod koniec 1999 roku wydała dość przeciętną składankę Genesis „Turn It On Again- The hits” i działalność zespołu została zawieszona. Decydująca w tej kwestii była chyba obojętność Stanów Zjednoczonych, w których Genesis od początku lat osiemdziesiątych zawsze sprzedawał albumy w kilkumilionowych nakładach.

Tymczasem „Calling All Stations” nie dociągnął nawet do miliona egzemplarzy, co było sporym rozczarowaniem. Gwoździem do trumny było odwołanie jesiennej trasy 1997 roku. Stany Zjednoczone w pewnym sensie dały czerwone światło składowi Banks, Rutherford, Wilson. Goryczy amerykańskiej porażki nie było w stanie zmazać nawet całkiem spore zainteresowanie Europy.

 

Ray był bardzo rozczarowany takim obrotem sprawy. Co prawda nie padły żadne oficjalne oskarżenia, ale Wilson będący przecież głosem i twarzą grupy wziął sobie amerykańską, komercyjną porażkę Genesis do serca.

Szkocki wokalista na przełomie 1999 i 2000 roku miał więc niespodziewane wakacje. Niestety nie był to dla niego dobry czas. W pierwszej połowie 2000 roku w prasie ukazały się niepokojące doniesienia na temat jego stanu psychicznego. Wiosną muzyk opowiedział o swoim fatalnym samopoczuciu w jednym z wywiadów: końcówka ubiegłego roku to był prawdopodobnie najgorszy okres w moim życiu. Ciężka, głęboka depresja, to było okropne sześć miesięcy, chciałem umrzeć.

Na depresje, oprócz rozpadu Genesis, złożyło się jeszcze przykre rozstanie z długoletnią towarzyszką życia. Funkcjonowanie zespołu Cut również nie przynosiło spodziewanej satysfakcji. Wilson miał coraz większą niechęć do muzycznego biznesu i problemy z motywacją. Nieuchronnie zbliżał się czas dużej weryfikacji w życiu Szkota. Muzyk miał więc prawo czuć się źle, ale już w 2000 roku zapadły w nim pierwsze bardzo ważne decyzje. Wówczas jeszcze z nutką rozgoryczenia w głosie mówił: wolę występować w pubach dla stu osób, niż z Genesis objeżdżać największe stadiony świata. Trudno powiedzieć, czy już wtedy wiedział, jak bardzo są to prorocze słowa.

 

Jednak, żeby wykonać jakikolwiek sensowny ruch, przede wszystkim musiał wyjść z depresji i pozbyć się uczucia bezsensowności działania. W 2000 roku nie miał ochoty komponować, koncertować, ani udzielać wywiadów. Trzeba było jakoś pomóc organizmowi, ale muzyk nie brał nawet pod uwagę żadnych chemicznych leków: nigdy nie chciałem brać rzeczy typu valium, zdawałem sobie jednak sprawę, że muszę coś zrobić. Skutecznym rozwiązaniem okazała się medycyna niekonwencjonalna: wybrałem się do chińskiej zielarni w Londynie i potem w Edynburgu, i po dwóch, trzech miesiącach mój stan się poprawił. To było zdumiewające doświadczenie. Podziałało na wszystko, na moje zdrowie, na kreatywność na życie seksualne.

Już w drugiej połowie 2000 roku spomiędzy czarnych chmur wiszących nad głową Raya przebiło się trochę słońca. Wokalista został zaproszony przez muzyków Scorpions do gościnnego zaśpiewania na nowej płycie tego legendarnego zespołu. Niemieccy hardrockowcy, pamiętający wspólną trasę z Cut, pracowali właśnie nad specjalnym albumem z orkiestrą symfoniczną. Ray przyjął tę propozycje, zaśpiewał w przygotowanej dla niego kompozycji „Big City Nights”, która trafiła na wydany w sierpniu 2000 roku album „Moment Of Glory” i na DVD o tym samym tytule.

Dla Wilsona było to nie lada przeżycie: jednym z najważniejszych wydarzeń w mojej karierze był występ ze Scorpions i berlińską orkiestrą symfoniczną w Hanowerze w 2000 roku. Myślę, że to było muzycznie najwspanialsze doświadczenie, właśnie ze względu na orkiestrę. Stać na scenie przed jedną z najlepszych orkiestr na świecie, śpiewać z zespołem takim jak Scorpions. To było jak spełnienie marzeń z dzieciństwa.

Mimo występu u boku Scorpions, był konsekwentny w swoim wcześniejszym postanowieniu. To miał być koniec olbrzymich koncertów, dużych hal, stadionów, tysięcy słuchaczy. Za rogiem czekała już kariera solowa, na którą Szkot miał pomysł i nie miał on nic wspólnego z kompletowaniem kolejnego rockowego bandu, zawieraniem umów z dużymi wytwórniami i morderczymi trasami koncertowymi.

Na pierwszą materializację tego pomysłu przyszło poczekać do drugiej połowy 2001 roku. Podczas corocznego festiwalu Fringe w Edynburgu, Wilson pokazał swoją nową muzyczną twarz. Pojawił się na scenie z gitarą, w towarzystwie tylko dwóch muzyków. Jednym z nich była znajoma wokalistka Amanda Lyon, drugim nie kto inny jak brat Steve, grający na gitarze. W takim trzyosobowym składzie zespół grał akustyczne koncerty, podczas których wykonywał piosenki z całej swojej dotychczasowej kariery. Na set składały się wiec kawałki Guaranteed Pure, Stiltskin, Genesis, Cut, a jako ciekawostki pojawiły się także bardzo sprawnie przearanżowane kompozycje Phila Collinsa i Petera Gabriela. Cały ten różnorodny koktajl składał się na przyjemną muzyczną całość, na akustyczną podróż przez dorobek szkockiego wokalisty.

>Edynburski festiwal był wydarzeniem przełomowym. Szkot zdawał sobie z tego sprawę: To było bardzo ważne doświadczenie. Odzyskałem miłość do muzyki. Wróciłem do korzeni, po prostu grałem, śpiewałem i rozmawiałem z publicznością. Jeden z edynburskich występów został zarejestrowany i udostępniony słuchaczom jesienią 2001 roku drogą internetową. Ten oficjalny bootleg zatytułowany pierwotnie „Unplugged” kilka miesięcy później, w czerwcu 2002 roku trafił na wydawnictwo kompaktowe jako „Live and Acustic”.

Pierwsza płyta sygnowana nazwiskiem szkockiego wokalisty nie przeszła bez echa. Recenzje były dobre. Polski „Tylko Rock” przyznał wydawnictwu siedem gwiazdek (w dziesięciopunktowej skali) a dziennikarz Michał Kirmuć napisał: album „Unplugged” jest pozycją która powinna przypaść do gustu Genesisowej gawiedzi. Musiała przypaść choćby ze względu na piękne wykonania „Shipwrecked” i „Not About Us”, staruteńkiego „Lovers Leap”, czy nigdy wcześniej nie wykonywanej bez prądu „Mamy”. A wersje „In The Air Tonight” Collinsa i „Biko” Gabriela były tyleż piękne, co zaskakujące. Dobre wrażenie robił utwór „Desperado” z repertuaru The Eagles wykonany przez Raya accapella.

 

Płyta „Live and Acustic”, choć będąca tylko retrospekcją przeszłości i pokazem umiejętności przerabiania cudzych utworów, dawała nadzieje, że Ray złapał drugi oddech i że z nowymi siłami zacznie pracować na swoje nazwisko.

 

 

IV Powrót do korzeni

To był najlepszy ruch jaki kiedykolwiek wykonałem. Wziąłem do ręki gitarę akustyczną i wróciłem do podstaw. Dzięki temu znów pokochałem muzykę. Ray w 2002 roku był już wolny od przykrych doświadczeń z przeszłości. Depresje miał dawno za sobą. Jego pomysł na powrót do źródeł z gitarą i akustycznymi koncertami był strzałem w dziesiątkę, jednak żeby umocnić swoją wiarygodność koniecznie musiał nagrać płytę z nowymi, własnymi kompozycjami. Bez trudu znalazł wytwórnię. InsideOut, firma specjalizująca się w muzyce „okołoprogresywnej”, postanowiła wydać solowy album Szkota.

Nad nową muzyką Ray pracował już w roku 2001, między komponowanie i akustyczne koncerty podzielił także rok 2002. Wreszcie, wczesną wiosną 2003 roku pojawiła się zapowiedź pierwszego studyjnego albumu. Najpierw przez stacje radiowe przemknął singel „Change”, a 9 kwietnia na półkach sklepowych leżała już duża płyta o tym samym tytule.

Album nagrany został w większości w prywatnym studio Raya w Szkocji. Tylko partie perkusji autorstwa Nira Zidkyahu i kilka ścieżek basu Andy Hessa zarejestrowano w Nowym Jorku. Poza Ray'em, który na „Change” zaśpiewał, zagrał na gitarze, harmonijce ustnej, basie i pianinie w szkockim studiu pracowali także m.in. wokalistka Amanda Lyon i ekipa Cut z bratem, Stevem na czele. W spisie instrumentalistów znalazło się też nazwisko klawiszowca Irvina Duguida.

Na „Change” trafiło dwanaście, zwykle trzy- czterominutowych, zgrabnych piosenek. Ray skomponował muzykę dość prostą, ale pełną subtelności i ciekawych melodii. Instrumentalnie podporządkował całość delikatnym brzmieniom gitary akustycznej, nienachalnym klawiszowym tłom i co o oczywiste własnemu głosowi. To właśnie wokal i dobre melodie są składnikami, które mają na tym albumie najbardziej skupiać uwagę.

Część recenzentów, była zaskoczona delikatnością „Change”. Krytyk portalu „World Of Genesis” oczekiwał chyba dźwięków zbliżonych do „Millionairhead”, gdyż stwierdził: po pierwszym przesłuchaniu byłem rozczarowany. Spodziewałem się mocniejszego, rockowego albumu. Jednak, gdy dokonania Stiltskin i Cut odłożył na bok, doszedł do wniosku, że: „Change” to mocny akustyczno- popowy album i dodał: bezdyskusyjnie najmocniejszym utworem na tym wydawnictwie jest „Goodbye Baby Blue”. Ta Piękna melodia ma dużo większy potencjał komercyjny, niż którakolwiek piosenka z nowych płyt Phila Collinsa, czy Petera Gabriela.

Recenzent słusznie zauważył: centralnym punktem tego albumu jest głos Raya. Dbał on, żeby muzyka nie była przytłoczona ciężkimi brzmieniami gitar, ani klawiszy. Opinie tę kończy równie trafna puenta: Ray nie steruje luksusowym jachtem, ale klasycznym statkiem żeglarskim. Jego debiutancki album jest krótki, ale smakowity.

Wilson z jednej strony był trochę zaskoczony dość ciepłymi, choć stonowanymi recenzjami, jakie otrzymał za „Change”, z drugiej czuł satysfakcję z wyniku swojej pracy: Generalnie jestem zadowolony. Chciałem do podstaw piosenki dodać odrobinę produkcji. Kiedy grałem akustyczne koncerty zdałem sobie sprawę, że prawdziwa magia bierze się z podstawy- z piosenki, gitary i głosu. Chciałem to odtworzyć na płycie. Tłumaczył także znaczenie tytułu swojego studyjnego debiutu: Słowo „change” (zmiana) najlepiej tu pasowało. Moje życie zmieniało się na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat, ale nie tak bardzo jak w ostatnich dwóch latach. Wydaje mi się, że spojrzałem na siebie i zadałem kilka poważnych pytań. Zdałem sobie sprawę, że nie lubię biznesu muzycznego. Dopiero akustyczne koncerty przywróciły mi miłość do tego co robię.

Ray udowodnił na „Change”, że jest pomysłowym kompozytorem, że ma talent do wymyślania przyjemnych melodii, i że ma potencjał ku temu by stać się twórcą piosenek w starym stylu. Zawsze kochałem piosenkarzy- songwriterów takich jak Dylan, Young, Springsteen czy wczesny Bowie. Jeśli kiedykolwiek zbliżę się poziomem do któregoś z tych artystów to będzie dobrze. Zdaję sobie jednak sprawę, że daleka droga przede mną.

Co warte odnotowania, prawie każda z umieszczonych na „Change” kompozycji jest konkretną opowieścią. To zamiłowanie do opowiadania Ray zawdzięcza właśnie klasycznym songwriterom: Mój ojciec zwykł słuchać dużo amerykańskich piosenkarzy, a ja uwielbiałem opowiadanie i pisanie piosenek. To chyba dlatego teraz to robię, przypomina mi to powrót do mojego dzieciństwa, czuję się nostalgicznie.

Historie z „Change” są najczęściej przeżyciami samego Wilsona. Na krążek trafiła m.in. łagodniejsza wersja „Another Day”. Ray przyznawał po latach, że to bardzo ważna dla niego kompozycja: Jest bardzo szczególna. Myślę, że to najlepsza rzecz jaką kiedykolwiek napisałem- opowiadał Michałowi Kirmuciowi- Wersja z „Change” jest najbliższa tego jak rzecz wyglądała, kiedy ją skomponowałem. W domu, z gitarą akustyczną w dłoniach.

Równie mroczna jest piosenka „Beach” snująca opowieść o śmierci dziecka na plaży pełnej ludzi. Inne historie też nie są wesołe, choć już nie tak tragiczne. Zgrabna kompozycja „Goodbye Baby Blue” opowiada o byłej dziewczynie Raya, która ponoć bardzo rzadko się uśmiechała.

Po premierze płyty przyszedł czas na jej promocję. Wokalista mógł więc wrócić tam, gdzie ostatnimi czasy czuł się najlepiej, czyli do małych klubów i pubów po to, by grać koncerty. 18 Maja 2003 roku miał miejsce koncert bardzo wyjątkowy. Tego dnia Ray przyjechał do Warszawy, by w radiowym studiu imienia Agnieszki Osieckiej wystąpić przed polską publicznością. Szkocki wokalista stawił się w sali radiowej „trójki” tylko z gitarą, ale zagrał tak wyśmienity koncert, że nikt nie miał prawa narzekać na to skromne instrumentarium.

Występ zaczął się punktualnie pięć minut po godzinie dwudziestej i trwał blisko półtorej godziny. Wystarczy powiedzieć, że Ray w ramach bisów zagrał aż sześć piosenek, żeby zdać sobie sprawę jakie wrażenie jego muzyka wywołała na słuchaczach, i jaką znakomitą zbudował on atmosferę. W secie znalazło się sześć kompozycji z promowanej płyty „Change” i oczywiście wspomnienia poprzednich dokonań Szkota. Z repertuaru Genesis nie mogło zabraknąć ballad „Shipwrecked” i „Not About Us”, z okresu Stiltskin było „Inside”, album Cut reprezentowały utwory „Sarah” i „Ghosts”. Jako ciekawostki zabrzmiały „In The Air Tonight” Collinsa, „Heroes” Davida Bowie i „Biko” Gabriela, wszystkie w znakomitych, akustycznych aranżacjach.

Szczególnie to ostatnie wykonanie przypadło do gustu dziennikarzowi „Teraz Rocka”, który relacjonował: Na koniec znowu złożył hołd jednemu ze swych poprzedników w Genesis. Tym razem Peterowi Gabrielowi. Wydawać by się mogło, że „Biko” zagrane jedynie na gitarze akustycznej nie ma sensu. Ale gdy Wilson z pasją uderzał w struny gitary śpiewając: „You can blow out a candle, but you can't blow out a fire...”, wywoływało to te same, jakże pożądane emocje. Na specjalną prośbę z widowni Wilson wykonał jeszcze żartobliwy „The Airport Song” z płyty „Swing Your Bag”. Koncert był wyborny, polscy słuchacze nie zawiedli i zgotowali Ray’owi bardzo ciepłe przyjęcie.

By spotkać się z dziennikarzami i fanami Wilson spędził w Polsce jeszcze jeden dzień. W poniedziałek, 19 maja już o godzinie ósmej rano stawił się w studiu TVP by wystąpić w programie „Kawa czy Herbata”, gdzie na żywo wykonał piosenki „Not About Us” i „Change”. W wywiadach zapowiadał powrót do Polski jesienią z większym zespołem i co za tym idzie potężniejszym kalibrem brzmieniowym.

Kolejne 2 części biografii (V- Jak wysoko zajdziesz i VI - Podbój Wrocławia), już za tydzień w sobotę 3 listopada 2007.

 

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.