ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 

koncerty

23.10.2007

Fish, Believe, Łódź, Dekompresja, 19.10.2007, godz. 19.00

Nie wiem, nie rozumiem, pojęcia nie mam… No… bo, wytłumaczcie mi proszę jak to jest, że facetowi, niemłodemu już przecie, mocno doświadczonemu życiem, po prostu się chce. Która to już wizyta? Który to już koncert w naszym kraju? Liczby imponują – dokładnie tak samo jak witalność, z którą do polskiej publiczności przybywa najbardziej umuzykalniona z wszystkich ryb na świecie – Fish.
Starałem się tuż po koncercie znaleźć odpowiedź na to nurtujące mnie pytanie a ponieważ reprezentacja Artrock.pl na tym łódzkim występie była wyjątkowo silna - spróbowałem. Kris, uwijający się z aparatem w fotoreporterskiej fosie, odpowiedział krótko – „Fish nie gra po prostu słabych koncertów”. Jeszcze mniej wylewny był Ca’ir, który skwitował wszystko jednym słowem – „magia”. I pewnie te dwie, zdawkowe wydawałoby się odpowiedzi, mogłyby posłużyć za cały komentarz do wydarzeń jakie rozegrały się w ten piątkowy wieczór w łódzkim klubie Dekompresja. Nie tam jednak wszystko się zaczęło, ponieważ… 
 
Na 16 w Empiku, przy najsłynniejszej łódzkiej ulicy – Piotrkowskiej, w samym centrum tego robotniczego miasta zaplanowano spotkanie fanów z artystą. Gdy stawiłem się na miejscu kilkanaście minut przed wyznaczoną godziną, frekwencja nie zachwycała. Z czasem tłumek zmienił się jednak w pokaźny tłum i gdy z dwudziestominutowym poślizgiem Fish podjeżdżał pod sklep białą taksówką było już naprawdę duszno. Tradycyjne brawa powitały przedzierającego się przez zgromadzonych wysokiego Szkota. Ten za chwileczkę już siedział na jednej z dwóch ustawionych kanap przy szklanym, okrągłym stoliku. Krótki wywiad przeprowadzony przez organizatora i… zaczęło się to, co tygrysy lubią najbardziej czyli podpisywanie płyt i wspólne fotki (choć te w ograniczonym zakresie, już podczas opuszczania sklepu przez Fisha). O ciepłym nastawieniu do polskich fanów niech świadczy zabawny moment, podczas którego Fish częstował zebranych ciastkami przygotowanymi dla niego na talerzyku. Miłe.
 
Trzy godziny później wszyscy byli już zupełnie gdzie indziej. Klub Dekompresja zajmujący pomieszczenia po dawnym łódzkim kinie „Adria” - przyznam szczerze - nie zachwyca mnie, jeśli o koncertową salę chodzi. Niezwykle wysoka, z niezbyt estetyczną boazerią pamiętającą epokę sprzed ustrojowej transformacji, nie tworzyła przytulnego klimatu. Rozbrajała mnie poza tym wszechogarniająca jasność, która nie pozwalała zaistnieć w większym zakresie przygotowanym światłom. Lubię, gdy publiczność spowija ciemność, a scenę – istne sacrum – rozpala feeria kolorowych barw. Tu tego nie było, ale to jedyny zgrzyt, o którym warto wspomnieć.
 
Kilka minut po 19 na scenie zainstalował się poprzedzający występ Fisha warszawski zespół Believe. Już ten występ pokazał, że interakcja między artystami a publicznością będzie miała tego wieczoru szczególny charakter. Po ciepłym powitaniu zebranych przez Tomka Różyckiego nastąpiła jeszcze gorętsza reakcja przybyłych. Byłem tym osobiście zaskoczony, gdyż do tej pory Łódź nie grzeszyła tego typu reakcjami podczas koncertów z, nazwijmy to, progrockowej półki. Zespół przybył do Łodzi w swoim tradycyjnym składzie a piszę o tym dlatego, gdyż całkiem niedawno obiegła świat wiadomość, iż klawiszowcem grupy został Krzysztof Palczewski. Tymczasem za klawiszami zasiadł znany z płyty Adam Miłosz. I dobrze. Warszawianie zaprezentowali prawie czterdziestominutowy set, na który składały się oczywiście kompozycje z debiutanckiej płyty „Hope To See Another Day”. Wybrzmiały zatem „Liar”, „Needles In My Brain”, „What Is Love”, „Pain” oraz kompozycja tytułowa. Powiem szczerze, że z niezwykłą przyjemnością oglądałem występ Mirka Gila i jego kompanii. Widać było po muzykach ogromny głód takiego żywego grania i w związku z tym niesamowitą radość z niego płynącą. Ciągłe uśmiechy na twarzach Mirka, Tomka i odgrywającej coraz większą rolę w zespole Satomi mówiły wszystko. Ale to jasne. Muzycy są profesjonalistami w każdym calu i na niejednej już scenie dźwigali instrumenty. We wszystkim pomogło im z pewnością solidne nagłośnienie, za które odpowiedzialna była… ekipa Fisha. Członkowie grupy po koncercie podkreślali „świetną robotę” jaką wykonali techniczni gwiazdy wieczoru. A skoro już jesteśmy przy sprawach pokoncertowych, to nie sposób nie wspomnieć o sklepiku Believe, który starał się nie ustępować wypasionemu stoisku Ryby. Dwa singielki, płyta, koszulki i… szaliki „firmowe” zrobione osobiście przez Satomi ucieszyły całkiem sporo osób. Schodzącą ze sceny grupę żegnały rzęsiste brawa i był to chyba najlepszy komentarz do ich występu.
 
Dziesięć minut po 20 na ogromnym kinowym ekranie pojawiło się specjalne filmowe intro przybliżające w krótki sposób historię dokonań Fisha (od momentu ukazania się w 1987 roku płyty „Clutching At Straws”), wplecioną w wir społeczno – politycznych wydarzeń ubiegłego oraz tego stulecia z zabawnymi i celnymi komentarzami. Na sali co rusz wybuchały szczere salwy śmiechu do momentu, gdy… zamieniły się w histeryczny entuzjazm podczas wychodzenia muzyków na scenę. Najgłośniej zrobiło się oczywiście, gdy na deskach pojawił się sam mistrz ceremonii, ubrany w sportowe trampki, zielone spodnie w szkocką kratę, polską wersję koszulki przygotowaną na tę trasę i obowiązkową chustę oplatającą jego szyję. Zaczęli od „Slainte Mhath” z „Clutching…” czym natychmiast kupili publiczność. Dźwięk może jeszcze nie ten ale emocje już wtedy kształtowały się piękne. Zaraz potem wybrzmiał pierwszy kawałek z najnowszego, jeszcze nie wydanego albumu „13th Star” (podczas koncertu przedpremierowo dostępna była jego limitowana dwupłytowa edycja) – „Circle Line”. Ze wspomnianego krążka usłyszeliśmy jeszcze tego wieczoru „Square Go”, „Manchmall” oraz „Dark Star”. Trudno mądrzyć się i wyrokować na temat świeżo co poznanych kompozycji ale wydaje się, że prezentują solidny „rybi poziom”. Choć zupełnie nowe i nieznane ani na chwilę nie popsuły atmosfery koncertu, nie spowolniły jego tempa, świetnie komponując się z solowymi i marillionowymi klasykami. A usłyszeliśmy ich troszkę. Mocne wersje „So Fellini” i „The Perception Of Johnny Punter” urzekały. Nie dziwiła przewaga kompozycji z “Clutching…” wszak takie było założenie tej trasy. „Hotel Hobbies”, „Warm Wet Circles” i „That Time Of The Night” zostały odegrane w jednym rzucie – tak jak na krążku. „Sugar Mice”, „White Russian” i „Incommunicado” miały swoje inne miejsce i czas. Wszystkie zagrane bardziej surowo, mniej szlachetnie niż na znanej nam wersji płytowej, z drobnymi, wykonawczymi potknięciami. To wszystko jednak robiło nieprawdopodobną atmosferę, w której zacierała się różnica między artystami a publicznością. Zatarła się dosłownie, gdy podczas „Vigil In A Wilderness Of Mirror” prowadzony przez reflektor Fish, niespodziewanie bocznym wejściem wszedł w sam środek tłumu. Piękna, ujmująca chwila. Nie mogło zabraknąć naturalnie - obowiązkowych jak masło na chlebie – fishowskich monologów. Wbrew pozorom nie było ich aż tak dużo (chyba trzy) i wcale nie nużyły. Były zatem opowieści o polskiej żubrówce” i nieprawdopodobny tekst o tym, dlaczego nie warto jechać do Egiptu. „Żubrówkowy wątek” zresztą zaskakująco się zmaterializował. Powstał z niego reklamowy „dżingiel”, w którym zaśpiewowi zebranych „żuuuubróóóówkaaaa!!!!!” towarzyszył klawiszowy motyw w wykonaniu Fossa Patersona (tak, tak, tego samego, który swego czasu zajechał do nas z wielbłądzią karawaną pod kierownictwem Latimera). Wkrótce i bohaterka pojawiła się na scenie, dostarczona przez kogoś z publiczności. Chyba tylko drugi gitarzysta, niewielki i niepozorny Chris Johnson (obecnie Mostly Autumn) nie skosztował tego polskiego specjału, który pozostali wychylili z popularnego… gwinta. I tak można byłoby pisać i pisać o niezapomnianych chwilach, które w niektórych głowach zostaną zapewne do końca życia, tylko że… spoglądając w górę tego tekstu widzę, że relacja zaczyna przybierać monstrualne rozmiary. Zatem jeszcze tylko w telegraficznym skrócie wspomnę o założonej przez Rybę na bis piłkarskiej koszulce z napisem Fish i numerem 13 na plecach, o uprzejmym „Thank You” i zaraz potem rzuconym „Fuck off”, w odpowiedzi na zawołanie „Marillion!!” jednego z zebranych, o szaliku z napisem „Scotland” rzuconym na scenę, o… Ok. Wystarczy.
 
Najpiękniejsze muzyczne chwile? Zagrane na pierwszy bis „Cliche” z zapowiedzią, że nie będzie utworu… Kylie Minogue, tylko piosenka o miłości. Frank Usher popisał się tu najbardziej wzniosłą solówką tego koncertu, przyjętą zresztą gromkimi brawami. A zaraz potem rozpędzone, wyklaskane i wykrzyczane „Incommunicado” ze śmiesznym, zsynchronizowanym tańcem muzyków. Wszystko domknęła porywająca wersja „The Last Straw”. Równiutko po 2 godzinach muzycy opuścili scenę żegnani potężnymi brawami i tupaniem. Koncert przeszedł do historii.
 
Słowo podsumowujące. Proszę bardzo. Żywiołowością, szczerością, bezpośredniością i umiejętnością budowania dramaturgii występu Fish i jego drużyna mogliby obdarzyć niejedną gwiazdę współczesnej sceny. I cóż, że głos już nie ten i z wokalnych gór trzeba było uciekać. Fish tego nie krył i szczerze z tym „walczył”. Podobnie inni muzycy, którzy swoje potknięcia zbywali sympatycznymi uśmiechami. Liczył się spektakl. A ten był absolutnie wielki.
  
Setlista:
 
Slainte Mhath
Circle Line
So Fellini
Square Go
Perception Of Johnny Punter
Manchmall
Hotel Hobbies
Warm Wet Circles
That Time Of The Night
Dark Star
Sugar Mice
Vigil In A Wilderness Of Mirror
White Russian
Cliché
Incommunicado
The Last Straw
 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
Picture theme from Riiva with exclusive licence for ArtRock.pl
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.