Dziwna sprawa z tymi Mułami. Z jednej strony to zespół należący do mojej ścisłej czołówki, jeśli chodzi o koncerty. A z drugiej - zeszłoroczny ich występ sobie odpuściłem, bo nie podobały mi się ich świeże dokonania studyjne. A potem posłuchałem zapisu koncertu z "Palladium" i gorzko żałowałem. Dlatego gdy nadeszła informacja, że w tym roku Gov't Mule przyjeżdżają aż na dwa występy, postanowiłem, że być muszę na obu. Życie tradycyjnie zweryfikowało moje zapędy i, nie wdając sę w szczegóły, znalazłem się wieczorem, 10 lipca, kilka metrów od sceny na którą o godzinie 20:10 wyszło czterech panów. Jak się okazało, mieli jej nie opuszczać przez najbliższe 3,5 godziny i niech to będzie najlepsza recenzja.
Mają wszelkie predyspozycje, by być gwiazdorami. Przez blisko 15 lat istnienia dochrapali się statusu zespołu absolutnie kultowego. Ich występy przyciągają tłumy na całym świecie, mają bezgranicznie oddanych fanów, którzy nie przepuszczą żadnej okazji, by ich występ obejrzeć. W dodatku dali już w swojej karierze dobrze ponad tysiąc koncertów, z których większość różniła się od siebie nie o jeden-dwa utwory, ale często o całą setlistę! Tak też było w tym roku w Warszawie. Oba koncerty rózniły się od siebie zupełnie - na każdym z nich zespół zagrał zupełnie inne kawałki, różnił się także charakter tych występów. Koncert poniedziałkowy zawierał więcej "hitów" i przeróbek, miał też bardziej psychodeliczno-jamowo-jazzujący charakter. Przynajmniej tak twierdzili naoczni świadkowie, z którymi miałem okazję pogadać. We wtorek zaś załapałem się na występ mniej "hitowy", za to bardziej "mięsisty", rockowy. Głośny. I absolutnie powalający.
Nie będę tu udawał, że każdy z granych numerów rozpoznałem. Nie - tych rozpoznanych było raptem kilka. Ale też i nie o to chodziło, by po pierwszej nucie zgadnąć, co grają. Najważniejsza była atmosfera, a tę Muły wykreowali po prostu po mistrzowsku. Niesamowite - na scenie czterech facetów. Gitara, bas, perkusja i najbardziej rockowe klawisze z możliwych (Hammond, Hochner clavinet i wurlitzer). Żadnych ekstrawagancji, temebimów, laserów, projekcji. Żadnych chórków, lasek wyginających się na scenie, didżejów. Po prostu czterech facetów w dżinsach i t-shirtach przyszło zagrać rockandrolla. I to naprawdę wystarczy, by blisko tysiąc osób w "Stodole" odleciało.
To absolutnie nie jest tak, że Gov't Mule odgrywa kolejne kawałki, jak na płytach studyjnych. Tu kłania się stara dobra szkoła rocka z południa USA a'la The Allmann Brothers Band (z którego nota bene wywodzi się przecież lider Mułów Warren Haynes). Kolejne numery to preteksty do improwizacji, jamów, długich, swobodnie płynących solówek gitary. Do kreowania tej jedynej w swoim rodzaju atmosfery - czegoś w rodzaju wehikułu czasu przenoszącego obecnych na koncercie we wczesne lata 70. I to też jest piękne - zero napinania się, granie dokładnie tego, co sie lubi i uszczęśliwianie fanów. Również dlatego kocham ten zespół.
To był niezapomniany koncert. I będę go długo, długo wspominał. "Hunger Strike" z wplecionym w środek "Dear Mr. Fantasy" Traffic - piękny kawałek psychodelii. Otwierający drugi set (koncert podzielony był na dwa sety z krótką przerwą pomiędzy) "No Quarter" - zagrany lekko, cudnie, niemal tak cudnie, jak oryginał (muzycy Quidam powinni tej wersji słuchać do znudzenia jako zadanie domowe "jak grać kowery"). Solo perkusji zagrane w finale gołymi rękami. "Soulshine". I tak mógłbym wymieniać, wymieniać, wymieniać... Trzy i pół godziny, moi drodzy. Ile jest zespołów, wykonawców, którzy są w stanie grać tak długie koncerty? Ilu się chce po prostu? Gov't Mule się chce. Za to ich kochamy. Za to jesteśmy im wdzięczni. A oni... Widok wyraźnie wzruszonego Warrena Haynesa po ostatnim bisie, gdy rozradowany dziękował publiczności, pozostanie na naprawdę długo w mojej pamięci. I chyba nie tylko mojej. Tak jak cały ten koncert, cały ten wieczór pełen niezapomnianych wrażeń i wspaniałej muzyki. A wszystko to zasługa czterech zwykłych, starszawych facetów. Gitara, bas, perkusja i skromny zestaw klawiszy. Żadnych dodatkowych atrakcji. Jakby wychodzili z założenia, że ma się obronić sama sztuka. Że nie trzeba muzyki niczym na siłę uatrakcyjniać. Że to ma być rock, blues, jazz, psychodelia zmiksowana w przesmaczną całość bez dodatkowych wspomagaczy. I koncertem tym odowodnili, że mają 100% racji. Warren, Matt, Danny, Andy - z tego miejsca składam wam podziękowania i wyrazy najszczerszego szacunku. Rock on!