ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 

koncerty

05.07.2007

Heineken Open’er 2007, Gdynia, 29.06-01.07.2007

Dzisiaj we wczesnych godzinach rannych (pisane w poniedziałek, kiedy to zostanie opublikowane, to już nie ode mnie zależy) wybrzmiały ostatnie dźwięki na gdyńskim festiwalu Heineken Open’er 2007. Bez wątpienia było to najbardziej doniosłe wydarzenie artystyczne w tej części Polski. Oprócz perspektywy spędzenia czasu przy radosnych dźwiękach wśród radosnych ludzi główną motywacją do odwiedzenia tej imprezy był dla mnie koncert Bjork. Zgodnie z oczekiwaniami tegoroczny Open’er okazał się imprezą jednego wykonawcy – tyle, że nie przybył on z Islandii, lecz przyleciał z odległej zamorskiej metropolii...

SOBOTA:

 

Zacznijmy jednak od początku. Na podmiejskie lotnisko, gdzie zainstalowano całą imprezę, dotarłem dopiero w sobotę. Dlatego też, to, co napisałem we wstępie nie uwzględnia wydarzeń piątkowych, kiedy to wystąpili The Roots, ogłoszeni przez magazyn “Rolling Stone” jednym z dwudziestu najlepszych zespołów koncertowych. Być może oni dali najlepszy show? Mam podstawy, żeby przypuszczać, że zagrali nie mniej doskonale, niż ich koledzy z amerykańskiego podwórka.

Przez cały sobotę nad Trójmiastem gromadziły się burzowe chmury. Padający kilka godzin deszcz zmienił teren festiwalu w bagno. Ludzie zaopatrywali się w worki na śmieci, że schować w nie swoje nasiąknięte błotem kierpce. Organizatorom trzeba przyznać, że dobrze rozwiązali problem niezliczonych tłumów i ich transportu z centrum na teren festiwalu, niemniej jednak nie zabezpieczyli podłoża na wypadek ulewnych deszczów. W niektórych sektorach parkingowych pod błotem znalazły się koła wielu samochodów. Na szczęście służby porządkowe działały sprawnie i poszkodowane w sprawie tego niedopatrzenia okazały się tylko biedne kierpce.

Na potrzeby tegorocznego Open’era stworzono całe miasteczko festiwalowe, gdzie można było wypić, zjeść, kupić pamiątki i podpisywać niezliczone petycje ekologów i obrońców praw człowieka. Problemy sanitarne także zostały odpowiednio rozwiązane. Działały umywalki z bieżącą wodą oraz zainstalowano tysiące toi-toiów.

Przejdźmy jednak do właściwych wydarzeń, które rozpoczął koncert jednego z najlepszych polskich muzyków na żywo – Adama Ostrowskiego.

 

O.S.T.R.

 

Ci, którzy myślą, że hiphop jest denny nie słuchali nigdy tego pana. Odwrotnie, niż w wielu podobnych produkcjach, mieliśmy tutaj do czynienia z pełnym instrumentarium na scenie. Koledzy z zespołu Sofa stworzyli bowiem bardzo przyjemne tło do kwiecistych tekstów Ostrego. Zresztą sam raper potrafił chwycić z skrzypce i zaprezentować znakomity fragment instrumentalny.

Oprócz przemyślanych tekstów, komfortowego oparcia ze strony instrumentalistów z Sofy, łódzki muzyk bawił publiczność swoimi improwizowanymi rymowankami. Co więcej kierował do fanów swoje apele polityczne. Nawoływał, żeby oddać nieważny głos w następnych wyborach (sugerował zaznaczenie wszystkich kandydatów z listy lub okraszenie wybranych nazwisk barwnymi epitetami – np. Roman – niemyty kufel, etc.). Pomimo tych elementów humorystycznych, pod względem artystycznym koncert OSTR trzeba oceniać jako poważny i bardzo udany.

Mimo wczesnej pory, bo występ rozpoczął się o 19, ludzie zamiast za ogrodzeniem rozkoszować się niewybrednymi trunkami przy ostatnich promieniach słońca, gromadnie przybyli na koncert człowieka o najsprawniejszym “gębofonie” w polskim środowisku hiphopowym.

 

GROOVE ARMADA

 

Tak, jak podczas przedstawienia Ostrego deszcz miłościwie zawiesił swoje sobotnie obowiązki, to wraz z rozpoczęciem występu Groove Armady teren festiwalu zalały hektolitry wody. Ktoś mógłby powiedzieć, że Brytyjczycy mają pecha. Okazało się jednak, że było całkiem odwrotnie i tłumy pozbawione zahamowań przed ubłocenie butów ruszyły pod scenę.

Dynamiczne granie rozruszało zebranych tak, że ciągle intensywniejsze opady nie były w stanie wypędzić ich pod parasole porozstawianych dookoła barów. Elektroniczne szaleństwo okraszone orientalistycznymi elementami i ekspresywnym tańcem robiło duże wrażenie. W opinii wielu Groove Armada zapewniła najlepszą zabawę podczas sobotniego wieczoru.

Nie jestem zagorzałym fanem Brytyjczyków, dlatego nie starczyło mi czasu na zapoznanie się z dyskografią przed festiwalem. Udało mi się posłuchać tylko ich najnowszego wydawnictwa “Soundboy Rock”. Na tej podstawie mogę powiedzieć, że kompozycje z tego krążka zabrzmiały na żywo o wiele bardziej energetycznie, niż w oryginale. A to się chwali. Rozbudowane sekcje elektronicznych syntezatorów pozwoliły słuchającym na szaleńczy taniec w strugach deszczu. Bardzo przyjemny występ Groove Armady.

 

Zaraz po tym koncercie speaker ogłosił, że ma dwie wiadomości: dobrą i złą. Pierwsza była taka, że Groove Armada zakończyła swój występ. Druga to orzeczenie synoptyków, którzy nie przewidywali już więcej deszczu tamtego wieczoru. Bo dalej padać nie mogło...

 

BEASTIE BOYS

 

Numer jeden Open’era 2007! Zdecydowanie najbardziej ekspresywny, najdoskonalszy pod względem technicznym i, co cieszy, najdłuższy występ w sobotę. Nowojorczycy w składzie Mike D, MCA i Adrock, wspierani nieocenionymi wysiłkami Mix Master Mike’a, dali niezapomniany popis doskonałego humoru i nie mniej doskonałej muzyki.

Na określenie stylu Beastie Boys znalazłem w Internecie nazwę “rapcore”. Rzeczywiście coś w tym jest. Bardzo szybkie rymowanie często wspierane potężnymi gitarami zasługuje na swoją własną nazwę gatunkową. A więc już sam rodzaj grania obligował do niezwykle żywiołowego koncertu. Muzycy nie ustąpili oczekiwaniom potwierdzając swoją ekspresywność i dużą mobilność sceniczną. Mike co chwila wyskakiwał zza garów, żeby wtórować rymującym kolegom na frontowych deskach podestu. Nieszablonowe konwersacje oraz dosadne i niebanalne rapowanie sprawiły, że hiphopowe kawałki, którymi BB rozpoczęli występ, doskonale rozruszały publikę.

Zaraz po tym, kiedy panowie poopuszczali mikrofony, mieliśmy okazję posłuchać momentów instrumentalnego grania. Podczas tych fragmentów publiczność, co może dziwić, zaczęło reagowała jeszcze bardziej żywiołowo. Wtedy właśnie Nowojorczycy ponownie chwycili za mikrofony i otrzymywaliśmy niezwykłą mieszankę, którą znamy pod nazwą rapcore. Naprawdę wyskokowy koktajl! Znakomite brzmienie, bezpretensjonalny sposób grania potrafiły zakręcić w głowie. Krótkie, aczkolwiek treściwe kawałki zdawały się trafiać w gusta każdego, który stał w tamtej chwili pod sceną. Szaleństwo wśród publiki nie miało granic. Częste zmiany rytmów, przetasowania w doborze instrumentarium, zwalnianie i podkręcanie tempa całkowicie wyeliminowały potencjalny czynnik nudy. Jeśli ktoś mi napisze, że się znudził tym występem, od dzisiaj przestaje golić głowę!

Adam często podkreślał, że cieszy go powrót do Polski po dwunastu latach, jakie upłynęły od ostatniego występu w Warszawie i przepraszał za ich długą nieobecność w kraju nadwiślańskim. Po stopniu zaangażowania w zagranie tego koncertu nie sposób nie zauważyć, że chciał nam jak najbardziej zrekompensować tak długą przerwę. Widać było, że cały zespół emanuje radością grania i to wpłynęło na tak pozytywny odbiór ich muzyki.

Za zakończenie usłyszeliśmy popis dj’skich umiejętności Mix Master Mike’a. Dwa gramofony, dziesiątki pokręteł i starszy pan w garniturze za stołem. Usłyszeliśmy szalone scratche, przy których aż dziw, że dj’owi nie zsunął się kapelusik z głowy. Mike okazał się szybszy, niż wizualizacje jego ruchów na telebimach – zagrał doprawdy niesamowite bity! Po kilku takich mixach dołączyli do niego pozostali członkowie ekipy, efektownie rapując pośród dźwięków swoich największych hitów – m.in. “So What’cha Want”.

Po przeciągających się owacjach Beastie Boys powrócili na scenę, która za chwilę zawibrowała w rytm przywoływanego wielokrotnie przez fanów “Sabotage”.

Znakomity koncert – jeden z dwóch najlepszych podczas tegorocznego festiwalu!

 

MUSE

 

Na podmęczoną deszczem i długimi godzinami zabawy publikę przybyli Muse. Jeżeli ktoś liczył na odprężenie przy dźwiękach milutkich balladek, to się przeliczył. Muse zagrali bardzo hałaśliwie i nieodpowiednio do pory. Przede wszystkim zawiodło nagłośnienie, dzięki któremu poza ostrym gitarowaniem nie byliśmy w stanie usłyszeć niczego innego. Wokale zostały zagłuszone, a z melodyjnego rockowego grania pozostało tylko wspomnienie. Właściwie wszystkie swoje kompozycje Muse zagrali zbyt agresywnie, tak jakby chcieli mieć absolutną pewność, że nikt nie przyśnie podczas ich występu. Zabrakło im finezji i wyczucia, dlatego oprócz zapadającego w pamięć hałasu, nie zanotowałem innych pozytywnych osobliwości tego koncertu.

Trzeba natomiast oddać Brytyjskim gitarowcom, że ich występ zaprezentował się najbardziej atrakcyjnie pod względem oprawy wizualnej. Efektowne projekcje, gra barw na dużych telebimach łagodziły kanciastość strony instrumentalnej tego występu.

Podsumowując ten dzień, mogę powiedzieć, że z wraz z upływem czas robiło się coraz przyjemniej. O godzinie pierwszej z minutami, kiedy to główną scenę zaatakowali Muse byłem w pełni usatysfakcjonowany muzycznym wrażeniami minionego dnia. Możliwe, że stąd też bez entuzjazmu przyjąłem ostatni koncert. Pomimo moich zastrzeżeń Anglicy na pewno nie okazali się wielkim rozczarowaniem tego festiwalu. Publiczność, tak jak na innych występach, bawiła się przednio, fani podśpiewywali razem ze swoimi idolami, tak więc na pewno również temu koncertowi nie można całkowicie odmówić uroku.

Tymczasem, nie zastanawiając się, czy do końca słusznie krzywię się na Muse, z radością myślałem o nadchodzącej niedzieli, kiedy to obok ponownego przedstawienia moich idoli z Nowego Jorku miał pojawić się Wojtek Mazolewski ze swoim Bassisters Orchestra oraz najdroższa gwiazda festiwalu – Bjork.

 

NIEDZIELA:

 

INDIOS BRAVOS

 

Tutaj nie zamierzam się specjalnie rozpisywać – reggae w polskim wykonaniu wyszło co najwyżej przeciętnie. Polakom brakowało swobody grania, kawałki stawały się bardziej melancholijne, niż radosne. Ponadto, raziło grafomaństwo niektórych tekstów.

Przybyłem na koncert trochę spóźniony i początkowo żałowałem, że będę musiał szybko przenieść się w inne miejsce, gdzie mieli niebawem zacząć grać Bassisters Orchestra. Sądziłem, że będę pierwszym, który odejdzie spod sceny (wiadomo, jak wspaniale muzyka reggae komponuje się z ogólnym klimatem takiej imprezy), a nie, jak to się później okazało, prawie ostatnim.

Słaby wybór organizatorów, żeby Indios Bravos umieścić na głównej scenie na początek na rozgrzanie publiki. Zdecydowanie lepszym wyborem, co miało się niebawem potwierdzić, byłby Fisz wspierany tabunem instrumentalistów ze swojego zespołu.

 

BASSISTERS ORCHESTRA:

 

Fenomenalne widowisko polskiego zespołu w składzie: Wojtek Mazolewski, Fisz, Emade, Mikołaj Trzaska, Macio Moretti! Założyciel i frontman Pink Freud rozpoczął koncert grą na okazałym kontrabasie. Wspierała go sekcja innych dęciaków, podczas gdy Fisz zapowiadał zespół, pozwalając sobie na takie niewybredne rymy: “To jest jazz, a to Bassisters Orchestra jest”.

BO doskonale połączyli to, co najbardziej intrygujące w jazzowej muzyce z przystępną otoczką rymowanych tekstów i gitarowego pobrzdękiwania. Zasadniczym wokalem służył nam oczywiście niepoprawny tekściarz Fisz, jednak dopomagali mu swoimi niecodziennymi umiejętnościami wokalnymi także Wojtek i Bunio. Często komiczne efekty wokalne podane w otoczeniu jak najbardziej konkretnej instrumentalizacji w pełni zasłużyły na potężne oklaski ze strony publiczności. Basiści zaproponowali muzykę świetną do każdej formy zabawy, od frywolnego pląsania przed sceną, po słuchanie z założonymi rękami na piersi.

Jedynym zastrzeżeniem może być sztywność repertuaru panów z BO. Na innych koncertach grali bowiem dokładnie te same kawałki, okraszone tymi samymi żartami Fisza. Chociaż w zasadzie nie ma się do czego czepiać. Ten, kto słyszał ich po raz kolejny na pewno nie był mniej zachwycony, niż ten, co miał okazję już wcześniej oglądać ich występy. W końcu grają, śpiewają, rymują i żartują z klasą – tak, że nawet przy kilkakrotnym słuchaniu przedstawienie się nie nudzi. Zagrany w sobotę materiał opierał się na dwóch dotychczasowych wydawnictwach zespołu. Pojawił się także akcent orientalny – wykonanie utworu “Goryl” z solowego albumu Fisza w nowej aranżacji.

Na zakończenie zabrzmiał jeszcze utwór o wymownym tytule: “Numer Jeden”. Wiadomo, kogo się to tyczyło. Fisz kilkakrotnie powtórzył, że “Bassister Orchestra jest numer jeden!”. I nie sposób się z nim nie zgodzić. Chylę czoła!

 

BLOC PARTY

 

No i znowu słuchałem zespołu, którego płyty nie widziała moja dotychczasowa kolekcja cd-ków. Od razu przyznaję, że nie lubię takiego niby-chaotycznego, niby-melodyjnego grania. Mam alergię na brytyjski gitarowy wave i chyba ta przypadłość przeszkodziła mi w dobrej zabawie na niedzielnym koncercie Bloc Party.

Po szaleńczych reakcjach publiczności mogę jednak wnioskować, że Brytyjczycy byli wówczas w szczytowej formie. Ludzie dosłownie unosili się w powietrzu, żeby w następnej sekundzie opaść w ręce masywnych ochroniarzy. Kilkunastu dżentelmenów w kolorowych koszulkach przebiegło kanałem przed sceną z nieskrywanym uśmiechem na twarzach. Wśród publiczności pojawiło się wielu obcokrajowców, którzy nienaganna angielszczyzną wtórowali zespołowi podczas refrenów.

Na pewno było pełno energii, zabrzmiały niekonwencjonalne melodię, a z muzycznego chaosu, tak, jak w greckiej mitologii wyłoniły się prawdziwe cudeńka. Jeśli jednak o mnie chodzi, to po trzech utworach maiłem dosyć. Owszem koncert mi się spodobał, ale nie nadawało się to dłuższą metę. Dlatego tez po cichu wymknąłem się bokiem, żeby udać się na miejsce, gdzie swoje gitary grzali już koledzy zza oceanu.

 

 

 

 

BEASTIE BOYS (INSTRUMENTAL)

 

Drugi najlepszy koncert na festiwalu! Nie będę powtarzał wszystkich pochlebstw pod ich adresem – było tak samo dobrze, a może nawet lepiej, niż w sobotę. Beastie Boys mają naprawdę potężnego kopa, którym dostaliśmy po twarzy jeszcze mocniej, niż poprzedniego dnia. Nowe aranżacje tych samych kawałków, wiele dodatkowych utworów i wysadzająca z foteli instrumentalizacja. Magia!

Koncert odbył się tym razem na mniejszej scenie, w tzw. namiocie. Ludzie tłoczyli się na kilka metrów przed każdym z wejść do tego pseudo hangaru. W środku podłoże pokryła kilkunastocentymetrową warstwą lepkiego błota. Nie było wyboru, jeśli ktoś nie chciał się zapaść pod ziemię, musiał szybko przebierać dolnymi kończynami. Muzycy chyba to zauważyli i również podkręcili tempo ruchów swoich górnych kończyn. Szybkie solówki, elektryzujące pałkowanie i Mix Master Mike przyczajony w kącie sceny – te wszystkie elementy po raz kolejny zapewniły mi, jak również tysiącom innych słuchaczy, niezapomniane widowisko. Ogromny szacunek dla tych panów!

 

BJORK

 

Islandzka gwiazda miała zagrać najlepszy koncert na tegorocznym Open’erze. W zasadzie dla niej zdecydowałem wybrać się na Babie Doły także w niedziele. W rzeczywistości nie było tak bajecznie jak wszyscy przewidywali. Po pierwsze, zagrała krótko – godzina i dziesięć minut, plus kilkuminutowe bisy. Po drugie, liczyłem, że usłyszę więcej jej czarującego głosu, a jak się okazało, że przeważała elektronika. W końcu oprawa wizualna nie wyglądała specjalnie efektownie. Działało kilka laserów, świeciły się różnokolorowe światła, jednak czegoś zabrakło. Zabrakło dynamiki świateł.

Co do setlisty, to w niedzielę zabrzmiały najbardziej znane przeboje Bjork w akompaniamencie nowych utworów. Jak się okazało nagrania z najnowszej płyty “Volta” doskonale nadają się do wykonań scenicznych, jako że ładnie łączyły się w nich odległe elektroniczne dźwięki z urzekającą barwą głosu islandzkiej wróżki.

Jeśli chodzi o wspierający Bjork zespół, to świetnie zabrzmiały syntezatory i tym podobne maszyny produkujące różne outlandish dźwięki. Jeden z muzyków obsługiwał urządzenie przypominające stół do ruletki. Jak położuł na nim dziwnie wyglądające klocki, myślałem, że zaraz zacznie układać budowle Lego. Skończyło się jednak na elektronicznych pasażach, podczas których publiczność mogła wspólnie z wokalistką powyginać swoje rozwibrowane ciała. Niemniej jednak, jak dla mnie za dużo było takich partii instrumentalnych. Wolałbym w miejscu machającej rękami do rytmu muzyki Bjork, usłyszeć ją śpiewającą (chociaż nie powiem, przyodziała taką śmieszną sutannę, że jej taniec prezentował się naprawdę efektownie).

Zawiódł również chór pięknych niewiast zaopatrzonych w najróżniejsze dęciaki. Niby miały funkcjonować zamiast prawdziwej orkiestry, a jednak wypadły niemrawo. Aż sama piosenkarka musiała do nich podejść, aby trochę ożywić koleżanki. Pomogło.

Dlaczego tak się czepiam? Postanowiłem, że wspomnę tutaj tylko tych kilka małych niedociągnięć, żeby moja relacja nie znudziła czytelnika. Przecież wszyscy i tak wiedzą, że Bjork jak zawsze dała fantastyczny występ! Ludzie z otwartymi ustami słuchali wydobywających się z jej wnętrza najsubtelniejszych nut. Właśnie podczas tych chwil zapominało się wszelkie niedoskonałości. Każdy, kto zna jej muzykę na pewno nie pozostał obojętny wobec tego występu. Ci, którzy słuchali jej po raz pierwszy także z pewnością oczarowani opuścili błonia. W końcu Gdynia gościła gwiazdę największego formatu.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.