W facecie zakochałem się pierwszy raz od czasu Winnetou. Wybaczycie mi zatem jeżeli moja recenzja wyda się nadentuzjastyczna - wszak zakochani mają tendencję do przesady. Obiekt moich westchnień - kozłogłowy frontman Sleepytime Gorilla Museum, Nils Frykdahl jest po prostu naszprycowany charyzmą, dawno nikt tak mnie nie zahipnotyzował, heh. Do rzeczy...
Nils to tylko jedna persona spektaklu. SGM serwuje nam bowiem prawdziwą sztukę totalną. Choć zespół nie odegrał wspominanych we wszystkich zapowiedziach skeczy, sam koncert był teatralno - operowy bez inscenizacji, technologii i gołych babek na krzyżach. W zasadzie SGM mogłoby wystąpić na Piosence Aktorskiej i nieźle by pozamiatali. Z białymi twarzami i w czerwonych sukienkach, obsługujący dziwne instrumenty emitowali coś w rodzaju fali uderzeniowej, wcale nie polegającej na ekstremalnym czadzie. Utwory SGM to koktajl Mołotowa wybuchający tylko czasem ale zawsze generujący napięcie. A przyłoić też potrafią kiedy trzeba. Ale oprócz tego miksują przeróżne style i nastroje i nie tylko jest to strawne (ja sam dziwie sie najbardziej) ale wręcz porywające. O samych wokalach napisałoby się obszerną rozprawkę. Nils dysponuje niewiarygodną skalą ekspresji - od histerycznego dyszkantu, szeptów i pisków poprzez głęboki, gotycki bas, do wściekłego, growlującego charkotu. Podobnie Skrzypaczka Carla Kihlstedt - przypominająca wizerunkiem Bjork (zakochałbym się gdyby nie Nils) - śpiewała to lirycznie, to nadzierała się na maxa (zresztą w tym również przypominała panią Gudmundsdootir) przeważnie równocześnie grając na swoich skrzypach, lub na gitarze Fendera pałeczkami. Reszta kapeli (łącznie z perkusistą) dzielnie wykonywała chórki i inne kuplety oscylujące wokół klimatów dziecinnych (a la Residents) i wodewilowych, bądź carminoburanicznych. Dodać należy że partie wokalne, podobnie jak wszelkie inne, cechowały się nieprzewidywalną zmiennością i zawiłą połamaną strukturą. Pomimo że muzyka SGM w zasadzie wpisuje się w formułę prog-rocka niezwykle trudno uchwycić jej specyfikę, zawiera wszystkie elementy odstraszające mnie od tego gatunku - patos, przekombinowane aranżacje, metalowe wstawki, a jednak, a jednak... :-) Myślę że chodzi o wyważenie elementów, patos jest zrównoważony wyczuwalną cały czas ironią i autoironią, kompozycje nie nużą, są za to tak hipnotyzujące że turlają osłupiałym słuchaczem w tę i tamtą stronę. Niemałą rolę w tej niepowtarzalnej stylistyce odgrywają dźwięki dobywane z różnych wynalazków (ponoć odpowiedzialny za nie jest basista kapeli) - potężne basowe tąpnięcia generuje Piano Slide Log, belka z naciągniętymi strunami z fortepianu i przetwornikami, perkusyjny zgiełk - gitara atakowana pałeczkami i dosłownie lawiny dźwięków z perkusyjnej instalacji zbudowanej z metalowych foremek w które walił koleżka multiinstrumentalista z drugiej linii. Jakie możliwości mają skrzypki w rękach przytomnego muzyka wiemy nie od dzisiaj - pani Carla Kihlstedt potrafi wszystkie te klimaty wpleść w apokaliptyczną całość. Motywy transowe, obsesyjne, histeryczne i liryczne, czujne operowanie brzmieniem.. nie mam pytań.
Takie skojarzenia mi się nasuwają: King Crimson, Frank Zappa, Capitain Beefheart, Bjork, Kurt Weil, The Birthday Party, Xiu-Xiu, Nick Cave, News From Babel, Residents, Henry Cow, Mr Bungle.. & many more. Nie wymieniam współczesnych kapel prog- i art rockowych (Taal jest gdzieś w pobliżu), tudzież metalowych, chociaż zapewne wiele koneksji by się znalazło, bo ich nie znam za bardzo :-P. Jak ktoś ma ochotę mnie oświecić chętnie się dowiem (greg (małpa) 3pix.pl) Dla mnie zespół wystaje poza jakiekolwiek formuły. Najlepsze jest określenie Kosmity Golina - cieżka paranoja. Polecam, polecam! No i ten Nils.. <westchnienie>
ps. Określany jako gospel Hymn do zarannej gwiazdy jest hołdem dla zawodnika z numerem 666, więc należałoby chyba mówić o anty-gospelu (polecam ten piękny kawałek [Hymn to the Morning Star] i teledysk doń)
psps. Jako support grała grupa Popup. Nawet nieźle.