You’re Gone
Thankyou Whoever You Are
The Other Half
Afraid Of Sunlight
Fantastic Place
Estonia
Somewhere Else
Beautiful
Between You and Me
King
The Great Escape
Easter
Neverland
Wracając razem z Tomkiem (perkusistą Lavender) z poznańskiego koncertu Marillion pozwoliłem sobie na małą dozę fantazji i stwierdziłem, że jeśli kiedyś wygram w lotto to zaproszę Marillion na specjalny koncert tylko dla znajomych. Po saunie, jaką przeszedłem w Eskulapie zamarzyło mi się oglądać koncert
w normalnych warunkach. Nie wiedziałem wówczas, że moje marzenie spełni się i to w zgoła nieoczekiwany sposób.
Oczywiście wiedziałem, że radio Roxy FM organizuje kolejny koncert z cyklu „Najmniejszy Koncert Świata” z Marillion w roli głównej, ale znając moje szczęście byłem niemal pewny, że choćbym zainwestował
w sms`y całą miesięczną wypłatę to i tak los nie wskaże na mnie. (dla porządku: koncert ów organizowany jest tylko dla 10 osób, a zaproszenia można wygrać wysyłając sms). I właśnie wtedy zadzwoniła do mnie moja żona mówiąc: „Kochanie, jedziesz na Najmniejszy Koncert Świata – wygrałam dla Ciebie zaproszenia”. Moje tętno raptownie przyspieszyło, a umysł zdecydowanie nie chciał przyjąć do wiadomości zaistniałej sytuacji. Taaak – cuda się zdarzają ;)
W poniedziałek zameldowałem się w Warszawie i dzięki uprzejmości moich kolegów z pracy nie musiałem tułać się po naszej stolicy. W okolicach wczesnego popołudnia dotarłem w pobliże Pałacu i spokojnym krokiem udałem się pod podany zawczasu magiczny adres: Złota 1. Mimo wcześniejszych ostrzeżeń, jakie dostałem od Pani Agaty z Roxy FM, abym zbytnio nie przejmował się wyglądem budynku z nieukrywanym sceptycyzmem spoglądałem na remontowaną kamienicę. Moja wiara w cuda została mocno nadszarpnięta i dopiero reanimacyjny browar wypity w knajpie opodal dodał mi otuchy „poczekamy – zobaczymy” pomyślałem.
Około godziny 18:00 odnotowałem pierwsze przejawy „akcji” w okolicach opisywanego budynku. Niby nic, ale kilku mocno zbudowanych panów z identyfikatorami na szyi kazało domniemywać, że jednak jakaś impreza pod wskazanym adresem się odbędzie. Po małym werbalnym rekonesansie zostałem uspokojony i zapewniony, że
o 19:30 wszystko się zacznie – „O ile jest Pan na liście” dodał z uśmiechem pan wykidajło.
Jeszcze małe, co nieco dla żołądka i punktualnie stawiłem się na Złotej 1. Widok kolegi Piotra z Warszawy
w pachnącej jeszcze farbą koszulce Somewhere Else potwierdzał, że jestem tam gdzie być powinienem. Została sprawdzona lista obecności (szczęśliwie byłem na liście!); w między czasie do budynku przemknęli Steve R. i Steve H., a my zostaliśmy poprowadzeni na pięterko. Tam w przepięknej atmosferze remontowanego budynku; w największym pokoju, oczom moim ukazała się scena z całym koncertowym zestawem. Nie ukrywam, że do tego momentu najbardziej obawiałem się, że będzie to koncert „UnPlug”. Widok całego zestawy perkusyjnego
i wszystkich niezbędnych „prądowych” zabawek ucieszył mnie niezmiernie. Zasiadłem, zatem w fotelu 3 metry od sceny dzierżąc w dłoni lampkę wina i czekając na początek koncertu. W między czasie obfotografowałem scenę i nieśmiało przeczytałem przyklejone do podłogi „set-list”. No no – będzie się działo. Techniczni właśnie kończyli swoją jakże ważną pracę i ….
Chyba pierwszy raz w życiu widziałem koncert, który rozpoczął się od osobistego przywitania muzyków z publicznością. Muzycy weszło do sali i najzwyczajniej zaczęli się z nami witać. Pete zainteresował się pustą już niestety butelką po winie i na moje nieśmiałe „Go to the work” szybko zajął wiadome miejsce (lewa strona sceny). Zaczęło się. Na pierwszy ogień „You’re Gone” zagrane z wielkim polotem i przeplatane błyskającym flaszami naszych (uczestników) aparatów fotograficznych. Pierwsze wrażenie – niesamowicie dobrze ustawiona akustyka (żadnych przegłosów, dudniącej stopy, itd. – perfekt!) Jako drugi „Thank you Whoever You Are” z ostatnie płyty – podobnie jak w Poznaniu większość kawałków z nowej płyty zagrane zostało niemal w albumowych wersjach. „The Other Half” – utwór stworzony do grania na żywo. Ściana dźwięku uderzyła niczym tsunami zamieniając się w deszcz kolorowych papierków wyrzucony w górę przez Hoggiego (jedynie Steve R. miał małe problemy ze strojeniem gitary). „Afraid Of Sunlight” – jeden z najlepszy utworów z tej niedocenianej płyty. Jak zwykle Steve H. w niesamowity sposób operując swoim głosem zabrał nas … gdzie indziej J. Chwilka przerwy, Steve poczynił uwagę odnośnie kameralności naszego spotkanie, poczym zasiadł przed własnym (markowanym literą h) klawiszem. Pierwsze dźwięki „Fantastic Place” i …. patrzę w bok, a ty Mark Kelly opuścił swoje miejsce na scenie „Przyszedłem zobaczyć jak to wygląda z tej strony” słyszymy. „Estonia” – i tutaj muszę oddać Petowi część. Będąc na normalnym koncercie naprawdę nie zdajemy sobie sprawy ile pracy (szczególnie stopami) wkłada ten człowiek w swoje partie basu. Patrzyłem oniemiały. Kolejny stały punkt programu, czyli „Somewhere Else” zagrany bardzo dobrze, szczególnie w końcowej części. Koncert trwa nadal: „Beautiful”, „Between You and Me”, „King”.
Na tym skończył się podstawowy set i Marillion opuściło scenę. Rozpoczęliśmy skandowanie wiedząc dobrze, że bisy nas nie ominą – wszak „set-list” przyklejony na scenie dobitnie głosił „Easter”, „Neverland”. Jednak postanowiliśmy się trochę potargować J I tak, gdy na scenę wrócił jako pierwszy Mark „zaatakowany” został prośbami o coś z „Brave”. Trochę się uśmiechał, jednak zasiadł przed ejczowym klawiszem i … usłyszeliśmy pierwsze dźwięki „The Great Escape”. Jedynie Steve R. stał lekko zaskoczony trzymając w ręku gitarę akustyczną – wszak pierwszym bisem miał być „Easter”. Nie mniej jednak Ian z Petem postanowili dołączyć i … mieliśmy numer specjalnie dla nas. To był prawdziwy jam session. Później już planowe bisy i to naprawdę był już koniec.
Koniec tego wspaniałego spotkania twarzą w twarz.
Panująca atmosfera, bliskość muzyków i kompletny brak dystansu uczyniło z tego małego koncertu wydarzenie, które każdy z uczestników będzie pamiętać do końca życia.
Oczywiście, koncert się skończył, ale jeszcze przez prawie godzinę mogliśmy rozmawiać z muzykami, strzelić kilka (kilkanaście) pamiątkowych zdjęć. Był czas na krótkie rozmowy, wspomnienia, żarty – słowem było wszystko to, czego na normalnym koncercie nie ma. I naprawdę, wierzcie mi – takich chwil nie da się opisać słowami. To trzeba przeżyć.
Podziękowania dla całego Roxy FM za pomysł i organizację.
I na koniec najważniejsze podziękowania: dla mojej kochanej Agnieszki; za Jej to sprawą przeżyłem najpiękniejsze chwile z Marillion. Dziękuję!