„Goooooood!!! Here’s fucking hot!”
Słowa Steve’a Hogartha, które padły niemal na samym początku poznańskiego występu dość dobrze opisują atmosferę pierwszego na trasie Somewhere Else koncertu Marillion w Polsce. Było okropnie gorąco. Na szczęście ten piekielny upał nie wpłynął na kondycję zespołu. Od pierwszych sekund panowie jedynie podgrzewali tę gorącą atmosferę!
O człowieku nimi sterującym napiszę nieco później. Dalej Afraid Of Sunlight – wzruszający jak zawsze i cudownie „wyciągnięty” na końcu przez Steve’a, a potem chwila dialogu z publicznością i spełniona (po krótkich konsultacjach z muzykami) prośba o The Space. Po wycieczce do roku 1989 powrót do dwóch ostatnich płyt: A Voice From The Past, Fantastic Place oraz tytułowy Somewhere Else – podczas którego Steve H. wykorzystywał megafon. Dalej przyszła pora na chwilę odprężenia – Marillion zagrał iście piekielną wersję Between You&Me, a spod sufitu posypały się wielkie kuliste balony (na które na koniec polował Mark Kelly przebijając je chyba pałeczką Iana). Zabawa pierwszej klasy pomimo niesamowitej duchoty. Potem jeszcze King z finałem tak dynamicznym, że wciskającym każdego w ziemię i… podstawowa część koncertu już się skończyła. Estonia i Neverland to naprawdę wybuchowa mieszanka na pierwszy bis. Po krótkiej przerwie przyszedł czas na ostatni utwór tego wieczora: Easter. Odśpiewany wspólnie, okraszony perfekcyjną partią solową Steve’a Rothery jeden z najwspanialszych utworów Marillion ery Hogartha doskonale zamknął ten niesamowicie udany występ.
Strona wizualna mimo skromnych środków była równie imponująca. H. choć tak dalece niepodobny do Fisha doskonale opanował sztukę panowania nad publicznością za pomocą gestu. Pozostali muzycy nie zmienili się pomimo upływu lat: Pete nadal podskakuje jak nastoletni chłopiec, Ian niemal niewidoczny zza swego zestawu zdumiewał swoją techniką
(w pewnym momencie doprowadzając do konieczności szybkiej wymiany jednego z talerzy), Mark jak zwykle nieco nieobecny duchem ale od czasu do czasu skory do wygłupów, a Steve Rothery każdą swą partią wprawiał zgromadzonych w zachwyt, urzekając jednocześnie czarującą skromnością. Przypadek sprawił, że przez cały czas miałem możliwość podziwiania jeszcze jednego członka rodziny Marillion – inżyniera oświetlenia. Jeszcze przed rozpoczęciem show okazało się, że jest to tryskający humorem i życzliwością człowiek. Potem w trakcie koncertu dał popis swego talentu wyczarowując barwne desenie na rozwieszonej za zespołem kotarze, imitując latarnię morską w Ocean Cloud, czy wschodzące i zachodzące słońce w Afraid Of Sunlight. Gdy dostrzegł wśród nas kilkuletnią dziewczynkę przepisującą cierpliwie set listę do swojego notatnika pozwolił jej stanąć za konsoletą i posterować przez moment światłami. A wyrazu jego rozbrajającego zdumienia gdy owa dziewczynka po koncercie poprosiła go autograf naprawdę nie zapomnę. Dodajmy, że był to gość postury Pudzianowskiego.
Trochę się bałem tego koncertu. Po pierwsze dlatego, że nowy album Somewhere Else nadal wywołuje skrajne reakcje (od uwielbienia po nienawiść). Po drugie miejsce niestety do tych wymarzonych nie należało. Po trzecie „obrazki” załączone do specjalnej edycji nowego albumu (myślę o bonusowym DVD) nie ukazywały nic szczególnie interesującego. Bałem się, że Marillion zagra rzemieślniczo poprawny koncert i tyle. Jednak panowie podeszli do tematu naprawdę z pasją. Jeśli czegoś mi brakowało to chyba tylko liczniejszych dialogów z publicznością, oraz drobnych wygłupów, z których Marillion jest znany. Rozluźnieniu atmosfery nie sprzyjała jednak ta nieszczęsna tropikalna temperatura wewnątrz sali. Aż dziw, że zespół nie tylko nie skrócił występu ale nawet nieco go wydłużył. No dobra… zabrakło też wycieczki do lat 80 – nie ma co udawać, że idąc na koncert Marillion nie chciałoby się usłyszeć czegoś z pierwszych czterech płyt zespołu. Uczciwie trzeba jednak stwierdzić, że brak tamtych utworów w najmniejszym stopniu nie wpłynął na jakość występu. Po prostu zespół nie zdecydował się na zagranie totalnego killera. Może i dobrze… podgrzanie tak rozpalonej publiczności w tak upiornie gorącym miejscu mogłoby mieć tragiczne skutki.
…. i te rzucone kilkukrotnie słowa: do zobaczenia już wkrótce…. Oby.