Wprawdzie trochę krwi napsuli nam organizatorzy - raz zmuszając nas
do zwinięcia interesu płytowego, przez co poszło tylko 5 płytek -
a sprzedawaliśmy polskie produkty f-my Ars Mundi! No cóż, dobre i
to, część kosztów się zwróciła. Poza tym ceny wszelkich napojów były
drakońskie, a dodatkowo ochrona przeszukiwała wszystkich w poszukiwaniu
własnych napitków. Tamtego dnia najważniejsza była jednak muzyka. Pierwszy, z półgodzinnym opóźnieniem, wystąpił Enchant. Zaprezentowali dość typowego amerykańskiego gitarowego art-rocka, zagranego bardzo sprawnie, a kilka kawałków naprawdę wpadło mi w ucho. Można mieć zastrzeżenia do pewnej monotonii w ich utworach, ale i tak ten występ skłonił mnie do zakupu ich nowej płyty Break, która całkiem mi się podoba. Publiczość w liczbie ok. 150 osób również dobrze przyjęła ten zespół, ale widać było, że wszyscy czekali już na główną gwiazdę wieczoru - Spock's Beard. W końcu "Brodacze" wyszli na scenę i... po kilku sekundach, gdy po wstępie do Good Don't Last Too Long odegranym z taśmy chwycili za instrumenty, wiadomo było, że to będzie wielki koncert. To było po prostu niesamowite - skomplikowana technicznie muzyka grana z taką swobodą i radością, z takim czadem! Nagłośnienie było bez zarzutu, ja stałem tuż przy scenie i chłonąłem muzykę. I odjechalem zupelnie, jak jeszcze nigdy dotąd. Nie da się powiedzieć, który moment koncertu był jakoś szczególny, muzyka Spock's Beard wydawała mi się genialna w każdym momencie. Set grali taki, jak na wszystkich koncertach z tej trasy (korzystam z opisu na liście 'Thoughts'): Good Don't Last Too Long Zespół nie ograniczył się tylko do wspaniałego odtworzenia utworów,
które dobrze znamy, ale kilka z nich wzbogacili i pozmieniali -
np. kapitalne solo perkusyjne Nicka w połowie The Light,
czy rozwinięty temat na dwóch akustycznych gitarach w trakcie The
Doorway. A już zupełnie odlotowy był popis Ryo Okumoto na przenośnej
klawiaturze! Zacząl od brzmienia sampli, póżniej minimoog - stojące,
modulowane akordy wprowadziły odjechany, psychodeliczny klimat...
No a potem rozpoczęła sie solówka - Ryo wskoczył ze sceny w tłum,
położył się na kolanach i grał !!!! Publiczność oniemiała, ale szybko
zgotowała szalonemu Japończykowi wielką owację. Tymczasem solowa
gra zamieniła się w trio - kilka minut improwizacji, w trakcie której
muzycy wpletli m.in. motywy ze Schizofrenika 21 wieku! Pierwszy
raz coś takiego widziałem na rockowym koncercie. A potem też się
działo! Wspominałem już o świetnej solówce w środku The Light,
które również zostało wykonane z ogromną energią. Może tylko kower
genesisowego Squonka był trochę toporny - a to z tego względu,
że przy jego okazji za perkusję wszedł Neal Morse, i trochę brakowało
miękkości rytmu. Ten gość jest nieprawdopodobny - normalnie grał
na klawiszach i śpiewał, często brał do ręki akustyczna gitarę i
fantastycznie mu to wychodziło, a w końcu zagrał na perkusji....
Za to The Doorway po prostu nie da się opisać, to była nirwana.
Po wejściu na scenę Neal odetchnął głęboko i powiedział, że jest
już bardzo zmęczony i nie wie, czy da radę... a ten utwór zaczyna
się przecież bardzo finezyjnym fortepianowym wstępem. A jednak zagrał
go wspaniale. Choć każdy z muzyków miał swoje 5 minut, to Neal byl
tam gwiazdą. Zachowywał się niby naturalnie, ale grał z taką radością,
że publika była jego. Zespół ustawił sie na scenie tak blisko publiczności,
że Neal mogł podać rękę pierwszemu rzędowi! Zresztą po bisach Ryo
przybijał regularne "piatki" - mnie aż 2 razy! A do tego rozlewał
piwo ze swojej puszki ludziom z przodu sceny!!! Pewnie się zlitował
nad fanami, zmuszonymi płacić astronomiczne ceny za kubek piwa...
Mnie też by się dostało, bo byłem blisko Ryo, ale nie miałem kubka!
|
![]()
|