Ano od rana było nerwowo. A to w pracy jakieś spotkania i urywające się telefony, a to generalnie jakieś podenerwowanie ogólnospołeczne. Plus – wysoka temperatura. No bo niby wiosna, do lata daleko, a żar się z nieba leje jak w jakieś Grecji czy innej Hiszpanii. Dość powiedzieć, że przebijanie się w nagrzanym przez słońce samochodzie przez miasto zapchane korkami do przyjemnych nie należy.
Cóż, klub Eskulap do moich faworytów również się nie zalicza. Znam osoby, dla których ten klub jest absolutnie nie do przejścia, jeśli chodzi o udział w koncertach. Nawet zimą bywa tam duszno, klimatyzacja nigdy się nie sprawdzała, a palone przez niektóre osoby papierosy tylko pogłębiały rozczarowanie. No, ale w końcu to Marillion miał wystąpić tego wieczoru, więc nawet przez moment nie zastanawiałem się, czy iść. Marillion to w końcu Marillion. Czy żałuję – o tym będzie ta relacja. Zatem teraz krótko opowiem, jak było.
Na miejsce dotarłem tuż przed dziewiętnastą. Tłum ludzi, bo koncert wiele dni wcześniej wyprzedano do końca. Jakoś wepchnąłem się na salę, a właściwie do korytarza i natychmiast tego pożałowałem. Było nieprawdopodobnie gorąco. Nie pozostało zatem nic innego, jak zrobić w tył zwrot i poszukać „ochłody” na zewnątrz budynku! A tam, w cieniu było ze 28 stopni! Godzina koncertu zbliżała się, toteż trzeba było wracać. Nawet nie chciałem myśleć, jak będzie w trakcie koncertu.
Członkowie zespołu wyszli na scenę z małym opóźnieniem. Przy nieprawdopodobnym aplauzie wszystkich gardeł skandujących „marillion, marillion” Steve Hogarth zaintonował – co natychmiast podchwyciła publiczność – początek Splintering Heart. Oj, mimo temperatury w sali widać było, że zespół jest „głodny” koncertu i aż cieszy się radością swoich fanów. Fenomenalnie zagrany Splintering, po nim przeszli do – o dziwno świetnie broniącego się w wersji live – The Other Half z najnowszego albumu. Dla mnie – świetne wykonanie – co w sumie może budzić wasze zdziwienie, bo sam wcześniej wypowiedziałem się dość krytycznie o tym utworze.
Gdybym powiedział, że You’re Gone spowodowało, że sala eksplodowała, byłoby to tylko lekkim nadużyciem – zespół przemknął przez to nagranie, Hogarth znakomicie śpiewał, a Rothery wycinał te swoje solówki ze stoickim wręcz spokojem O tak, widać było radość grania. Właściwie nawet nie zauważyłem, kiedy przeszli do Thank You, Whoever You Are, a właściwie nie zauważyłem, jak się skończył, gdy zabrzmiały dźwięki rozpoczynające Ocean Cloud. I co tu dużo gadać – Marillion zawsze pozostanie zespołem, od którego najbardziej oczekuje się tych „długasów" – zatem nie ma się co dziwić, że publiczność zareagowała niesamowicie żywiołowo i głośno. Nowe nagrania – nawet te w sumie dość niezłe (A Voice From The Past, tudzież Somewhere Else) – nie wywoływały aż takiej reakcji, jak Fantastic Place, Afraid Of Sunlight czy King. Że o zagranym na życzenie publiczności The Space! Nie było go w setliście, a że stałem przed sceną za barierkami, widziałem dość dobrze te porozumiewawcze spojrzenia członków zespołu: - gramy? … kiwnięcie głową przez Rothery’ego … - gramy!
Porywająca wersja The Space. Cóż, słyszałem wiele wykonań tego utworu, ale tak pięknie kąśliwej solówki Rothery’ego jeszcze nie słyszałem. Po prostu cudowne nagranie.
Bisy. Estonia, no a później oczywiście jako killer całego show: Neverland. Magia. Po prostu, brak słów. Jeszcze lepiej, jeszcze potężniej niż na poprzedniej trasie w Bydgoszczy. I na koniec Easter, odśpiewane przy pomocy publiczności. I pozamiatane. Dwie godziny, pięć minut i czterdzieści siedem sekund, po czym zeszli ze sceny i zapaliły się światła. A publiczność – mimo tej paskudnej gorączki – nie mogła uwierzyć, że to już koniec.
Znakomity koncert. A wiecie dlaczego – bo nie było żadnej zapchajdziury: ani z Brave, ani z Radiation, ani z tej gorszej części .com. I chwała im za to.
Kris
PS. Setlistę uzupełnia jeszcze Between You & Me.