Już na dzień dobry fajna publiczność. Z różnych półek. Później mnie trochę rozczarowała. O ułamek sekundy brawa były zawsze opóźnione.
Na scenie zaskoczenie. W spływających białych draperiach – stół mikserski z prawej strony. Cel takiego przedsięwzięcia okazał się prosty. No bo wyobraźmy sobie panią L. wędrującą przez całą widownię w celu wydania bieżących dyspozycji dla dźwiękowców? Natomiast sama Lisa kompletnie wszystkich zaskoczyła. Znikły z głowy „obwarzanki”, a ciało nie spowijały tuniki. Przed nami pojawiła się prawdziwa diva w genialnej, długiej (niebieskiej?) sukni i szpilkach (w drugiej części koncertu w sukni ecru). Dyskretne biżuty, piękny kok, dekolt i długie rękawy. No, no! Dla niecierpliwych dodam – nie miała również ze sobą nieodzownych cymbałów. W ogóle przez cały koncert nie zagrała na niczym. Oprócz głosu.
Z jakąś niezwykłą łatwością mieszała na scenie style i konwencje, utwory stare i nowe. Niektóre w zmienionych aranżacjach ze względu na mały skład zespołu (dwóch muzyków plus aktywni dźwiękowcy). Najdziwniejsze, że utwory brzmiały prawie dokładnie, jak studyjne oryginały. Prawie.
"Twoja matka płakała
Ojciec podał jej chusteczkę
Ich twarze zalane łzami
Patrzyły na moją w poszukiwaniu żalu"
Tak, cytując „And On” legendarnego Yazoo, można by nazwać to, co działo się w ostatniej półgodzinie tego koncertu.
Ale tym razem ja też płakałem. Chciałem wybiec stamtąd, ale nie mogłem. Nie należy od razu wyskakiwać przez okno, czytając "Idiotę".
”no i jestem
widzisz jestem
nie miałem nadziei
ale jestem”
Ale – da capo.
Repertuar był bardzo urozmaicony. Utwory z płyt solowych, Dead Can Dance, kompozycje nieznane. Wszystko przypominało czasem misterium czasem recital w klubie jazzowym, a czasem popis operowy (Haendla tym razem nie było). Niektóre kompozycje były nawet okraszone ambientowym rytmem. A ona – ciągle mierząca magicznym gestami odległość od drugiego bohatera tego wieczoru – mikrofonu.
Mimo, że na początku trudno było przejść z zatłoczonego, słonecznego miasta do jakiejś niewielkiej klasztornej celi, w drugiej części koncertu przestaliśmy kontrolować, co się właściwie dzieje. W pewnym momencie znikła nie tylko przestrzeń miedzy Lisą a nami, ale znikła sama Lisa.
„no i jestem
czasem było
czasem wydawało się
nie warto wspominać”
W końcu to dwadzieścia parę lat.
Gdy teraz to analizuję, jestem zdumiony, bo największy efekt artystka osiągnęła przy nowym, mało znanym utworze czyli „Devotrion” z płyty „Silver Tree” . Znowu zobaczyłem delikatne zdobienia drewna ikonostasu klasztoru w Meteorze, marmurowy stół aramejskiego kościoła w Syrii, hebanowe zdobienia świątyń koptyjskich w Kairze, unoszącą się na milionach mozaikowych płytek kopułę Hagia Sophia. Jaki ogromny trud zadała sobie ludzkość, aby w końcu, mimo niewyobrażalnych trudności i chaosu, w jakiś sposób spróbować dosięgnąć absolutu. W tak nietrwały sposób.
A nawet w tak nietrwały jak głos.
To było jakieś niezwykle osobiste, pełne wzruszenia mistyczne przeżycie. Doszedłem do wniosku, że są rzeczy ważniejsze, niż praca, rodzina, miłość, niż muzyka (chociaż o nią tu głównie chodzi), niż ... życie... Teraz można wszystko sprzedać i być szczęśliwym. Chyba rozumiem, dlaczego ludzie idą do klasztoru.
Wychodząc z koncertu nie zadawałem już sobie tantrycznego pytania, które towarzyszy mi w takich wypadkach: gdzie są wszystkie nasze wokalistki i inne gwiazdy, które powinny siedzieć w pierwszym rzędzie na takiej imprezie i chłonąć każdy dźwięk, żeby się czegoś w końcu nauczyć na bądź co bądź tanich master classes. Tym razem miałem to zupełnie gdzieś.
Zapytany tylko przy wyjściu przez znajomego: „I jak?” Odpowiedziałem niefrasobliwie: ”Nie powinno się chodzić na takie koncerty”. Nie wiem, czy zostałem dobrze zrozumiany. Zapomniałem dorzucić: „To zbyt trudne”.