Ray Wilson/Stiltskin - 27.03.2007. Klub "Curacao", Sopot
Zaczęło się intrygująco. Na scenie migoce czerwone serduszko zawieszone na błyskającym łańcuchu. Obok stolik, a na nim pudełko z jakimś niezidentyfikowanym (do czasu – później się okazało, że to oprzyrządowanie do gitary) żelastwem. Czyżby jakieś odwołania do „Live At Marquee”? Jak się okazało wcale nie. Na scenę wkroczył trójmiejski showman Jacek Kulesza. Zapowiadając występ, nazwał swój „zespół” triem (Jacek, walizka i tamburyn). Człowiek to doprawdy wszechstronny, więc jeśli chce się tak nazywać, nie odbierajmy mu tej przyjemności. Zresztą starał się spotęgować swoją obecność na scenie przez użycie mikrofonu z efektem echa. Większość zaśpiewanych wersów kilkakrotnie rozbrzmiewała na sali, ku ogólnokoncertowej uciesze. Mówiąc krótko: support znakomicie się sprawdził w swojej roli. Konkretna, dynamiczna muzyka przy minimum sprzętu, maksimum pomysłu. W panu Jacku ujawniło się więcej procent muzyka, niż showmana.
Po zakończeniu występu Jacka Kuleszy i drobnych przekomarzaniach Dj’a (próbował wmówić publice, że koncert odbędzie się przy barze, żeby odsunąć tłumod sceny), na podeście pojawili się muzycy Stiltskin z Rayem Wilsonem na czele. Na początek muzycy wzięli na warsztat jego kompozycje solowe oraz przeboje Wilsona z ery Genesis. Były oczywiście perełki z płyty „Change” (m. in. „Another Day”) i „Calling All The Stations”( chociaż nie tylko - pamiętny “Carpet Crawlers” wykonany w efektowym finale). Ray zadedykował kilka osobistych utworów: „Cry If You Want To”, czy „Believe”. Widownia nie uniknęła wysłuchania także kilku smęcideł. Biorąc jednak pod uwagę, że głos Raya staje się z wiekiem (z każdą następną flaszką whiskey) coraz doskonalszy, warto było posłuchać też takich kompozycji, chociażby dla samej wirtuozerii wokalnej Szkota.
To by było na tyle jeśli chodzi o podstawową część koncertu. Utwory zagrano przyzwoicie, zespół uniknął wpadek technicznych oraz poważniejszych wpadek związanych z doborem repertuaru. Usłyszeliśmy dokładnie to, czego można się było spodziewać po takim koncercie. Klasyczne, melodyjne i relaksacyjne granie. Nikt się na to nie wykrzywiał, panowała atmosfera dobrej zabawy, więc tę część występu również trzeba ocenić pozytywnie.
Co do strony wizualnej, to oświetlenie podczas kluczowego występu wieczoru prezentowało się znacznie gorzej, niż w przypadku mini koncertu trójmiejskiego „grajka”. Światła okazały się zbyt krzykliwe i zdecydowanie ustawiono o kilka reflektorów za dużo (na co wskazywał ogniście czerwony kark basisty). Fotoreporterzy byli niepocieszeni.
Na koniec zostawiłem sobie trochę miejsca na opisanie tego, co Trójmiasto usłyszało najlepszego we wtorkowy wieczorem. A więc momenty, gdy muzycy zabierali się za swoje aktualne dokonania – kompozycje z albumu „She”. Nie była to jednak osobna część koncertu. Wplatali utwory z tego wydawnictwa na przestrzeni całego przedstawienia, dzięki czemu cały czas słuchało się z dreszczykiem emocji, kiedy to pojawi się następny epizod z najnowszego repertuaru. Muzycy zagrali doskonałe „She”, rozbudowane „Taking Time”, wyjątkowo entuzjastycznie przyjęte przez widownie. Z rzeczy ciekawszych dodali jeszcze fenomenalne „Constanly Remainded”. Podczas bisów pojawiło się „Fame” z teatralną otoczką (basista przywdział fatałaszki występującej w nagraniu Marii).
Wykonania utworów z nowego krążka Stiltskin na deskach sopockiego klubu Curacao zostały na szczęście pozbawione piętna tzw. „radio-orientated” kawałków. Być może zatuszowała je energia nieskrępowanego, radosnego grania (chociaż w radiu to czasami bywa zbyt radośnie). Na koncercie ponadto znakomicie zabrzmiały solówki Ali Ferguson (nic dziwnego skoro przyniósł całą szafę sprzętu), wspierane pobrzdękiwaniami Raya. Panowie z radością dialogowali na scenie, co udało mi się uwiecznić na fotografiach obok. Co ciekawe podczas starych utworów, frontman Stiltskin chwytał za naznaczoną zębem czasu gitarę akustyczna, jednak do nowych kompozycji wykorzystywał już świecącego nowością elektryka. Mój wniosek: odwrotnie, niż w przypadku głosu Raya, z jego komponowaniem jest tym lepiej, im nowszą twórczość oceniamy. Konkretne, ale melodyjne riffy, ciepły i zachrypnięty zarazem głos – widać, że Ray walczy sam z sobą o kształt własnej muzyki. Sopocki koncert utwierdził mnie jednak w przekonaniu, że nowe oblicze Stiltskin jest właściwym kierunkiem rozwojowym tego niedocenianego, aczkolwiek pod pewnymi względami znakomitego muzyka.