ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 

koncerty

30.03.2007

THUNDER + Glyder, 27/03/2007, Mediolan, klub Rainbow

Mediolan, 27 marca, godzina 20. Automatyczna kasa przy punkcie poboru opłat na północno-zachodnim krańcu miasta wypluwa kartę bankomatową, a z głośnika dociera skrzekliwe „Arrivederci!”. Do celu pozostało ok. 12 km, z czego 8 po zatłoczonej trasie szybkiego ruchu, a ostatnie 4 na ruchliwych ulicach Mediolanu. Kwadrans, tylko kwadrans spóźnienia – pomyślałem – w nadziei zakładając, że jakoś uda mi się uniknąć korków oraz pogubienia w nielogicznej siatce często jednokierunkowych ulic. Z mapki wynikało, że dojazd jest relatywnie prosty. I był! Do czasu, aż się pomyliłem pierwszy raz...

Równo o 20.50 dopadłem drzwi klubu „Tęcza”, przez które właśnie wchodzili – ciągnąc podejrzane tobołki – Ben Matthews i Chris Childs, czyli drugi gitarzysta i basista Thunder. Oni weszli – ja musiałem jeszcze kupić bilet... Z podziemi wyraźnie było słychać, że „już grają”, ale wbrew moim obawom sprzed kilku minut – był to Glyder na rozgrzewkę. O supporcie powiedzieć mogę niewiele, bo na ich występ dotarłem równo ze słowami: „to będzie nasz ostatni kawałek – do zobaczenia wkrótce!”. 5 minut to trochę mało na rzetelną ocenę, ale ja i tak mam zawsze problem z „supportami” (ostatnio nie wzruszył mnie ani Paatos, ani Pure Reason Revolution). Także umówmy się, że ja na rozgrzewkę miałem Evergrey, oczywiście z płyty;).

W tej sytuacji imprezę rozpocząłem od rozejrzenia się po klubie. Grube, kamienne (granitowe?) ściany, takież stoliki i siedziska, ciekawie zaaranżowane wokół „parkietu”. W głębi niewielka scena, zdominowana światłami w odcieniach czerwieni. Nie wiem, jak wygląda „Kuźnia”, ale to miejsce śmiało mogłoby nosić taką nazwę:). Akustyka nieco surowa, odrobinę jak w grobowcu;), ale nie ma mowy o żadnych echu czy gubieniu dźwięku. Na dodatek w przerwie na zmianę sprzętu organizatorzy serwowali wcale głośny i umiejętnie zróżnicowany zestaw muzyczny. Rozsiadłem się więc na chwilę na kamiennej ławie, dzierżąc w ręku najgorsze Kilkenny, jakie w życiu piłem. Nie wiem kiedy się nauczę, że w tych klubach piwa się nie zamawia...

O 21.25 ruch na scenie się wzmógł i zaczęło się od burzy. Pierwszy grzmot, drugi... Nagle szum w głośnikach – zwiastujący odgłosy padającego deszczu – przerywa ostre wejście gitary. Pierwszy snop światła pada na lidera i pierwszą gitarę kapeli – Luke’a Morleya. Drugi na Bena Matthewsa, następnie dołącza Harry James na perkusji i Chris Childs na basie. Energiczny wjazd Danny’ego Bowesa kompletuje skład. Pierwsze wrażenia trochę mieszane. Ze obok mnie podskakuje 120-kilowy facet – to nawet nieźle. Że od sceny dzielą mnie 2-3 rzędy spontanicznie reagujących fanów – to całkiem dobrze. Że z głośników płynie soczysty rockowy kawałek – to już zupełnie świetnie. Gorzej, że rzecz jest o bluesie, a ja utworu nie znam – właśnie sobie zdałem sprawę, że mogę mieć problemy z setlistą...

[...To akurat ekskluzywnie moja wina – znam tylko dwa albumy studyjne („Backstreet Symphony” oraz „Behind Closed Doors”), składankę „Their Finest Hour”, a ostatni „Robert Johnston’s Thombstone” – jedynie z recenzji Wojtkka. Inna sprawa, że Panowie mi trochę namieszali odbiegając od repertuaru, który serwowali na koniec 2006 r. wojażując po UK (wtedy zazwyczaj otwierali Backstreet Symphony, którego tu nie było). Na następny dzień popracowałem nieco nad zestawem prezentowanych utworów i ostatecznie pustkę mam tylko przy jednym numerku...]

...Tak więc zaczęło się od „Loser” i... trochę dziwnego zachowania Bowesa – już po pierwszej zwrotce intensywnie począł się domagać aplauzu publiczności, „wymuszać” oklaski, śpiewy, podskoki itp. Mój niesmak powodował fakt, że zgromadzona setka osób reagowała doprawdy żywiołowo – frontman jednak z niezadowoleniem kręcił głową, dając ręką znaki „więcej, wyżej, głośniej”. W końcu zrezygnował i skupił się na prezentacji swoich, nieprzeciętnych przecież, umiejętności. Płynne przejście w dynamiczny „Dirty Dream”, że zabawa nabierała tempa. Po chwili ręce znowu mi opadły – to nie to, że przez cały wieczór nie padło słowo po włosku (że o braku zwyczajowego „good evening/buona sera” czy choćby „grazie” nie wspomnę), ale „tenk ya’!”???! Błyskawicznie przed oczami stanął mi Eminem, zwłaszcza, że Danny zrezygnował jakiś czas temu z czarnych kręconych loków na rzecz posrebrzanego jeżyka, który przy zainstalowanym oświetleniu przybrał blond tleniony odcień... Tenk ya’! No cóż...

Trzeci z kolei „Higher Ground” zaowocował pierwszym kontaktem publiczności z mikrofonem. Aż dziw bierze, że wypadło tak dobrze! – sam nie słuchałem Thunder już kilka ładnych lat, a jednak w odpowiednim momencie tekst pojawił się przed oczami wcale wyraźnie (być może dzięki oślepiającym jak na komendę reflektorom...). Na złapanie oddechu – jeden z moich ulubionych utworów, gdzie balladowy początek wieńczy mocny finał z charakterystycznym refrenem „low life in such a lonely place”, który w trakcie koncertu można powtarzać w kółko, na kilka sposobów, również a’ capella. Ale tu zabawa przybrała zupełnie inny obrót – Danny „zafałszował” i gdy publika pięknie ciągnęła „loooonely” on urwał i groźnym wzrokiem zlustrował salę. Ponowiona próba zakończenia utworu spełzła na niczym – sala nuci dalej... W „nagrodę” wiązanka: „ludzie, co jest z wami??! Myślałem, że mamy umowę – ja śpiewam, wy słuchacie! To jest wasz pierwszy wybryk, więc grzecznie proszę – zamknijcie się! [tu jeszcze ze dwa zdania zdominowane przez „fuck” i „shut up”] Chcecie posłuchać, jak to się powinno zaśpiewać?” Tu następują dwie celowo spalone próby [odchrząkiwanie i teatralne gesty przy akompaniamencie chichotu publiczności], aż wreszcie po tym niecodziennym antrakcie udaje się dobrnąć do celu.

I Thunder przeżywa sceniczną metamorfozę. Staje się jasne, że do tej pory Bowes pogrywał sobie z nami „dla draki”, że od początku wyskoczył jak ten diabeł z pudelka (czy też okładki ostatniego albumu) szukając powodu do zwady. Również reszta muzyków przestaje wpatrywać się w swoje instrumenty, a zaczyna wodzić wzrokiem po sali i patrzeć nam prosto w oczy. Dzięki temu do końca koncertu panowała atmosfera znakomitej zabawy, rockowej jazdy i scenicznych popisów, z pewną dawką humoru (czego się skądinąd spodziewałem). Efekty specjalne? Po pierwsze – udział publiczności skrzętnie wykorzystywanej do zdzierania gardeł i klaskania:). Dalej – popisy gitarowe – trzech fachmanów w tej kwestii daje naprawdę dobry efekt. „Gimme Some Lovin’” i „River of Pain” wypadły świetnie. Bębniarz dał znać o sobie przy okazji „Robert Johnston’s Thombstone”, ostatecznie wygrywając wyścig z Morleyem na harmonijce i kolegami-szarpidrutami. Ci ostatni już w pełnym, 3-osobowym składzie, wzięli piękny rewanż przy okazji „The Devil Made Me Do It” i to pomimo, iż po pałeczki sięgnął też bezrobotny chwilowo wokalista.

Z wpuszczaniem powietrza przy użyciu ballad lepiej poradziła sobie ta starsza, ale i bardziej ekspresywna – czyli „Love Walked In” bije „A Million Faces” o dwie klasy. Jeszcze tylko brawurowo zagrane „I Love You More Than Rock’N’Roll” (mam dziwne wrażenie, że wokal zaczyna niedomagać) i... końcowy gwizdek rozbrzmiewa po 70 minutach zabawy. Krótko. Wiadomo – bisy będą, więc publika zanadto się nie zadręcza wywoływaniem zespołu na scenę (to chyba we Włoszech normalne).

Wkrótce na scenie pojawia się Harry i... wygląda, że technik przez pomyłkę wręcza mu akustyczną gitarę. W tym czasie dociera reszta muzyków i wytykając palcami podśmiechuje się z kompana. Harry robi dobrą minę do złej gry i staje na froncie. Z drugiego końca sceny dochodzą pierwsze dźwięki harmonijki – Luke intonuje „A Better Man”, po dłuższej chwili wspomagają go strunowo Ben i Chris, a Danny śpiewa na „pół gwizdka”. Harry z wyraźną ulgą markuje granie, by po chwili dopingować nas do śpiewania. I gdy tak się zapomina w tej dyrygentce, koledzy po cichutku cofają się wgłąb sceny, instrumenty milkną, światła przygasają (oprócz tego jednego)... My już czwarty raz powtarzamy „when I look – at myself – in the mirror – I see a better man”, a bezradny perkusista wyraźnie traci koncept. Dezercja nie wchodzi w grę, więc bezgłośnie mamrocze coś w stylu „Ale się dałem wrobić! Lepiej było zostać w domu! O, po koncercie to ja się z wami rozmówię!”. Chwyta gitarę (szukając przy tym akceptacji chwytu wśród najbliżej stojących fanów) i... reinkarnuje refren, uderzając przy tym dość niezgrabnie w struny. Po czym płynnie przechodzi do ostatniej zwrotki. Rozpromieniony faktem, że znowu daliśmy się nabrać kończy: „i kiedy tak patrzę na siebie w lustrze – widzę... łysego faceta” ;).

Finałowe „You Can’t Keep A Good Man Down” to już popisy wszystkich bez wyjątku, wliczając oczywiście ostatnią „utarczkę słowną” – „Ludzie, nieźle wam idzie! Tylko że strasznie hałasujecie. Ciszej, ciszej! To idzie dużo ciszej, o tak: [...]. Teraz wy... Nie no – za głośno! Co jest z wami!?! Nie umiecie ciszej śpiewać!?! CISZEEEEJ!!!” :).

Uff-ehh! Naprawdę się ubawiłem! Półtorej godziny prostego, ale soczystego rockowego grania. Czy też – jak zwykł mawiać Andrzej Kukuczka z Radia Kraków, u którego usłyszałem Thunder po raz pierwszy przeszło 10 lat temu – starego dobrego rockendrolla! Jeszcze tylko znaleźć drogę powrotną do domu...

Setlista: 1.Loser / 2.Dirty Dream / 3.Higher Ground / 4.Low Life In High Places / 5. ??? 6.Gimme Some Lovin’ / 7.Robert Johnson’s Thombstone / 8.A Million Faces 9.River of Pain / 10.The Devil Made Me Do It / 11.Love Walked In / 12.I Love You More That Rock & Roll // 13.A Better Man / 14.Can’t Keep A Good Man Down.
 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.