Leafless Tree, 28.03.2007, Od zmierzchu do świtu, Wrocław
Gdyby Clarkson miał ich nazwać samochodem, użyłby nazwy Koeniggseg CC8S. Ja w nich widzę wielkiego, 18 kołowego Macka, mknącego przez prerię na drugi koniec drogi nr 66....
Te porównania to nie przesada. Koeniggseg to całkowicie nowe podejście do tworzenia aut sportowych, aut marzeń. Technika, precyzja, moc, prędkość, styl. Jedno jest pewne – prowadząc Koeniggsega czy Macka – słuchałbym Leafless Tree.
Zespół nic jeszcze nie wydał, ale juz może pochwalić się swoistą legendą oraz zmianami personalnymi. Zaczynali jako Noe (i tak wyjaśniła się zagadka zespołu, który dawno dawno temu - jeszcze w poprzednim tysiącleciu podesłał płytkę demo i słuch o nim zaginął) później zmiany personalne - powstał Leafless Tree, aby po nagraniu dema i kilku koncertach ... powrócić do pierwotnego składu. Tylko że - Noe a Leafless Tree muzycznie prezentują się całkowicie odmiennie. Ivar – gospodarz muzycznych wieczorków w klubie "Od zmierzchu do świtu" wielokrotnie namawiał mnie "świetny zespół, musisz ich usłyszeć". Fajnie, tylko że każda wizyta zespołu to wielka niewiadoma (głupi mejl z rozpiską trasy może co?) i zawsze w najmniej odpowiednim do tego czasie. Jakoś przełamałem się, projekt można skończyć po nocy. Punktualnie o 21 pojawiłem się w klubie, aby w końcu na żywo posłuchać zespół, który znam jedynie z dema, niejasnej i równie tajemniczej przeszłości, oraz zachwalań szefa klubu.
Towarzystwo zastałem przygotowujące się do grania przy stoliku zespołów. Pojawił się jakiś poślizg czasowy, wykorzystałem to na poznanie muzyków, rozeznanie pośród znajomych w klubie w końcu usadowienie się jakoś wygodnie i przygotowanie aparatu.
Zespół zadbał o sceniczny image. Neon z logo zespołu ( a mejla wysłać tak trudno?!) jasno dawał do zrozumienia, kto tu będzie grał pierwsze gitary. Mikrofonami w tym zespole władają - pierwsze struny Łukasz Woszczyński, pomocnicze struny Magdalena Gaj, na basie (w tym także bezprogowym - widać, że lubi Tony'ego Levina) Michał Dziomdziora, za perkusją zasiadł Piotr Stachurski, klawisze wciska Piotr Wesołowski, a gitary to już domena Radka Osowskiego. No i wyszli. Jako że to była tzw: "darmowa środa" - w klubie każdy koncert w środę jest darmowy dla gości, zespół może liczyć co najwyżej na przypadkowych słuchaczy w roli umilacza czasu, lub zatwardziałych fanów, którym nic nie przeszkodzi w odbiorze muzyki. Tym razem wszystkie twarze zwróciły się w stronę sceny, zapadła cisza, nasłuchiwaliśmy. Widać, że na Leafless Tree nie przyszli ludzie przypadkowi. A jeżeli byli tacy – głośno wyrażali swoje opinie o stylu i muzyce zespołu. Opinie nad wyraz pozytywne.
8 kawałków (na ucho) to podobno nie wszystko, co zespół ma w zanadrzu, Dwa mi wpadły w ucho z nazwy – hard & stonerockowy Cave – jak idealnie pasujący do klubu (nazwy, wystroju) sobie nie wyobrażacie, oraz kower z dzieciństwa czyli Matplaneta. Tak – dokładnie piosenka z programu edukacyjnego "Przybysze z Matplanety" (takie dwa roboty Sigma i Pi w przyjazny dla dzieci sposób uczące matematyki) nadawanego w komunistycznej TV w głębokich latach 80tych. Ów żart muzyczny wyszedł im tak dobrze, że publika przyjęła utwór z owacjami. Poddany profesjonalnej obróbce zyskał kompletnie na brzmieniu, liryka – zachowana w oryginale – świetnie komponowała się z resztą. Wszystko to w stylu pokrętnie zmieszanego prog-rocka pomiędzy Asia, King Crimson, Yes, UK oraz Iron Maiden, a stylami bardziej jazzu – jazzrocka - fuzji. Niektórzy pewnie posililiby się jeszcze nazwą Marillion. Był moment, jak Piotr wyjechał solówką klawiszową, zobaczyłem Nolana przed oczami. Samo zachowanie sceniczne zespołu nie zostawia wątpliwości – profesjonaliści. - Ciągle mówimy o zespole "młodym", nie posiadającym żadnych osiągnięć wydawniczych ani większych supportów na koncie. Jak oni to zrobili?? Wypadli świetnie – jak Małysz w Planicy – z wiatrem, lekko, przyjaźnie, serce się cieszy dusza śpiewa. Do tego duża doza dystansu ale także skłonność do żartów muzycznych. Nie da się och opisać, Łukasz momentami zmieniał się w Jona Andersona, momentami w Bruce'a Dickinsona. Łagodne intonacje kontrastowały z mocnym hardrockowym wydzierem. To nie jest zespół do grania na festynach, to jest zespół do grania w klubie "Od zmierzchu do świtu". Jakbym miał porównać to co słyszałem na dzisiejszym koncercie (pisane na gorąco) z innymi koncertami polskich zespołów – to prawdę mówiąc jedynie dwa debiuty zrobiły na mnie takie wrażenie – słysząc jedynie kawałki z dema czy innych mediów. Lizard w 1997 roku w Wągrowcu, kiedy siedziałem po występie 10 minut i dochodziłem do siebie po tak niesamowitej dawce energii – oraz dzisiejszy Leafless Tree. Na przestrzeni dekady poznałem na żywo wiele świetnych zespołów, jednak żaden występ nie był równie energiczny, równie sceniczny jak występy tych dwóch wspomniane zespoły.
I co najciekawsze – w wolną środę nie ma bisów. Tu były dwa. Byłby trzeci, ale klub uznał że publika już jest zmęczona półtoragodzinnym graniem. Po raz pierwszy od 10 lat nie spojrzałem w trakcie na zegarek – to o czymś świadczy. Pod koniec bisów pojawiło się przy barze dwóch młodych ludzi, stwierdzili że przypadkowo trafili – ale dźwięk zespołu („jak on się nazywa!?”) jest bardzo dobry, świetnie grają, prawie jak Iron Maiden. Trudno się z nimi nie zgodzić. Jedno jest pewne – Leafless Tree mają szansę zabłysnąć, jako zespół wszechstronny potrafiący zagrać prawie wszystko – na pewno zabłysną. To dopiero początek ich kariery – jak na początek działalności mają 8 świetnie przygotowanych kawałków. Przypomniał mi się debiut Lizard, Abraxas, Quidam - same treściwe kawałki, wszystko na bardzo wysokim, światowym i profesjonalnym poziomie. Do tego grona śmiało można zaliczyć i Leafless Tree. Jeżeli będą grać w waszej okolicy – koniecznie musicie poznać ich na żywo. Nawet lepiej zanim posłuchacie płyty.