ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 

koncerty

19.03.2007

PINK FREUD 16.03.2007 Klub "Sfinks", Sopot

16 marca Trójmiasto powitało swoich złotych chłopców z zespołu Pink Freud w sopockim klubie „Sfinks”. Już od kilku dni centralne punkty miasta ozdabiały plakaty, o nienagannym artworku, zapowiadające piątkowy koncert tego jazzowego zespołu. Przewrotnie, jako godzinę rozpoczęcia występu wszystkie informacje podawały dziewiątą. W gruncie rzeczy Freudzi wystartowali dopiero około godziny 22.30. Zresztą nie czepiajmy się pory, bo tak naprawdę mały poślizg nikogo specjalnie nie zmartwił. Członkowie zespołu wyszli na salę, żeby razem z przybyłymi fanami poczekać na swój koncert.

W końcu nadszedł wyczekiwany moment, kiedy na ekranie powieszonym za sceną pojawiły się kadry z teledysku do utworu „Dziwny jest ten kraj”. Jako rozgrzewacz klip spisał się doskonale. Dużo lepiej, niż Staszek Soyka przed koncertem J.M. Jarre’a. Sparafrazowana nazwa zespołu do czegoś zobowiązuje – a więc usłyszeliśmy wstęp do koncertu nie mniej konkretny, niż znany floydowski „In the flesh”.
No i jeśli chodzi o potężna energie, to na najbliższe pół godziny tyle. Panowie rozpoczęli przedstawienie od psychodelicznych eksperymentów. Było dużo elektronicznych świecidełek, pokrętełek i innych takich. Wojtek Mazolewski w pewnym momencie zdecydował, że sobie odpocznie i usiadł w kącie sceny, spuszczając wzrok na ziemie. Tomek Ziętek majstrował w tym czasie przy swoich mikserach, a Kuba Staruszkiewicz zabawił się w Phila Collinsa i zaproponował zebranym pokaz hipnotycznego bębnowania bez spoglądania na talerze. Można było mieć obawy jak będzie wyglądał kontakt muzyków z publicznością.
Można było równie szybko się tych obaw pozbyć. Z czasem na scenie robiło się coraz ciekawiej. Widać było, że wykonywana muzyka nabiera rozmachu. „Police Jazz”, potem „Seks, przemoc, lek i niemoc”, aż wreszcie usłyszeliśmy dźwięki starego, dobrego „Sorry Music Polska” w najróżniejszych kolorach tęczy. I to nie tylko z powodu znakomitego, wielobarwnego oświetlenia. Freudzi zaserwowali niekończącą się jazzową opowieść. Usłyszeliśmy dziesięć różnych wersji jednego kawałka. Prawda jest jednak taka, że gdyby Wojtek sam nie wyznał swojego konceptu „tysiąca i jednej interpretacji”, spora część publiczności mogłaby nie odkryć tej subtelności. Ten jeden kawałek w 10 wariacjach pod względem treściowym wydawał się bogatszy, niż cała monotonna „Variations On A Dream” grupy Pineapple Thief (podobno ich najlepsza płyta). Poszczególne aranżacje rozbrzmirwały całkowicie zaskakującymi, energetycznymi dźwiękami.
Frontman Pink Freud wspominał kiedyś w wywiadzie, że na każdym koncercie musi nadejść moment, kiedy wszyscy zapominają o swojej materialnej naturze, a istnieje już wtedy tylko czysta muzyka. I tak się też stało po blisko 40 minutach sopockiego koncertu. O swojej materialnej strukturze zapomniały również elementy infrastruktury klubu. A to dlatego, że Freudzi rozwibrowali nie tylko ludzi przybyłych na koncert, ale ruszyli z posad także kolumny podtrzymujące strop. I co ważne, nie byłem jedynym, który zaobserwował to niecodzienne zjawisko (dwie inne osoby potwierdziły moje obserwacje).
Oprócz wibrujących kolumn, z fotela (co prawda to, na czym siedziałem bardziej przypominało drewniany klocek, ale tak donioślej brzmi ) wysadziło mnie zgranie muzyków. Improwizacje okazały się w wielu utworach bardzo dalekie od tego, co znamy z płyt, jednak mimo tego wszystko zostało zagrane perfekcyjnie pod względem technicznym. Mniej indywidualnych popisów, a więcej prawdziwego monteskiuszowskiego trójpodziału władzy – zdają się pouczać Freudzi. Solówki w odpowiednich proporcjach brzmiały o wiele bardziej energetycznie i podziałały stymulująco na nabuzowaną jazzem publikę. Najśmieszniejsze jest jednak to, że cała trójka sprawiała wrażenie, jakby każdy z nich po prostu „grał sobie”, nie zwracając uwagi na towarzyszy na scenie. Perkusista do końca koncertu nie spojrzał ani na połyskujące metalicznie cudeńka, ani też na swoich kolegów z zespołu. Basista oddawał się natomiast obsesyjnemu pieszczeniu swojego sprzętu (dziwne, że tak rozpieszczony instrument nadal karnie zgadzał się produkować tak niesamowite dźwięki). Poprzez znakomite oświetlenie (niestety nie zobaczycie tego na zdjęciach, bo nie zrobiłem ani jednego) dziwne ruchy sceniczne muzyków zostały niejako skorygowane. Tak więc wizualnie również nie było najgorzej.
Na osobną uwagę zasługują jeszcze dźwięki takich kompozycji, jak „Velvet” i znane z poprzednich wydawnictw „Rozmowy z Kapokiem”, które okazały się kluczowymi momentami piątkowego wieczoru. W zasadzie trudno wyróżnić wykonanie któregokolwiek z utworów, gdyż wszystkie zabrzmiały jak jedna poukładana całość. Muzykom tej jazzowej kapeli naprawdę blisko do stylistyki progresywnej, czy artrockowej. Zaskakujące improwizacje sprawiały, że naprawdę można było się zanurzyć się w tym artystycznym transie. Nieskoordynowane miotania się po scenie, ruszająca się kolumna i nadrealistyczne komentarze publiczności z czasem przestały mnie nawet dziwić. Dopiero wnikliwa psychoanaliza kawałka „Dziwny jest ten kraj” (zagrany na bisach) po części zdołała wytłumaczyć wszelkie anomalia tamtego koncertu.

Pink Freud niewątpliwie zaczarowali trójmiejską publikę. Podobnie, jak niegdyś Norwid wprawili Sfinksa w takie osłupienie, że udało im się (dla dobra krajowej sceny muzycznej) przemknąć obok niego żywymi – przemknąć prosto na następny koncert na aktualnym tournee zespołu. Ich nowoczesne, pełne świeżości granie nie ma nic wspólnego ze snobistycznym „jazzikiem” i sprawi wiele radości zwolennikom muzyki bezkompromisowej. Dlatego jeśli nie uważacie się za fanów takiej muzyki, to i tak pójdźcie na następny koncert tej kapeli albo przynajmniej posłuchajcie ich płyty studyjnej. Jak dla mnie zjawiskowy zespół!

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.