Mikołaj Trzaska jest muzykiem znamienitym, zasłużonym, zdolnym i dowcipnym. W każdym projekcie w którym uczestniczył (wymieńmy Miłość, Łoskot, NRD, Świetlicki/Trzaska, ale było ich multum) odgrywał niebagatelną rolę. Jest saksofonistą o niezwykłej wrażliwości oraz. jak wszystkie chyba istotne postaci ze sceny yassowej, niezwykle kreatywnym, otwartym na wszelkie wpływy i stale idącym naprzód. Trio które wystąpiło w Firleju można by nazwać daleko wysuniętym patrolem penetrującym pogranicza freejazzu i muzyki improwizowanej w ogóle. Trzaska zaprosił do współpracy doświadczonych muzyków europejskiej sceny improwizującej - basistę Petera Ole Jørgensena i perkusistę Petera Friis Nielsena. Sam pozostał w tym składzie niekwestionowanym liderem.
Nie jest łatwo pisać o muzyce, która jest jednocześnie abstrakcyjna, amorficzna i dojrzała i porywająca. Długie utwory były właściwie solówkami Trzaski na podkładzie transowo grającej sekcji. Brzmi to groźnie, wiem - niekończące się sola na saksofonie nie są chyba specjalnie popularne :-), jednak uwierzcie mi - Mikołaj potrafi czarować. W jego grze całkowite zaangażowanie stapia się z fajerwerkami technicznymi, nie ma mowy o "zagniataniu" - energia płynących ze sceny dźwięków porywa słuchaczy - mimo kłopotów z nagłośnieniem i zdecydowanie niekomercyjnego charakteru dźwięków, sala pozostała prawie pełna do końca koncertu. Trudno mi jest ocenić ile w tej muzie było jazzu, ile tzw muzyki współczesnej a ile przetworzonego folku i techno (a tak!), dość że mikstura była powalająca i na dodatek imponująca swoją oryginalnością. Choć niekwestionowane pierwsze skrzypce grał Trzaska jego muzycy dali również poznać swoją klasę. Obydwaj instrumentaliści rytmiczni grali bardzo "po swojemu" - basista przeważnie grał transowe, zapętlone motywy, czasami ocierające się o surowość industrialu, motoryczne i szalone, przywodzące na myśl rytuały, kołomyje itp. Gość nie najmłodszy zatracał się całkiem w tym transie - długie minuty miotał te szalone sekwencje kiwając głową spuszczoną na piersi pod całkiem nieanatomicznym kątem. Z kolei perkusista (kolejny ekscentryk, ostatnio tylko na takich trafiam), też już nie pierwszej młodości bębnił zupełnie osłupiająco, często wykorzystując dźwięki nietypowe - pęk pałeczek rzuconych na werbel, krawędzie, ramy, korpusy bębnów. Nie było to granie "bitowe" a raczej r0dzaj rytmicznego sonoryzmu. Niezwykłe (i kluczowe) było w tym zespole wyczulenie na dźwięki grane przez pozostałych, muzyka stawała się na naszych uszach, a jednak płynęła bez zgrzytów i kiksów. Bardzo odświeżające doświadczenie - wyjątkowe pod każdym względem - polecane jako antidotum na wszechobecne schematy, jak i na nadętą twórczość awangardzistów, którzy nie mają nic do powiedzenia, ani nie mają OSOBOWOŚCI, a właśnie osobowość Miśka z saksofonem i jego dwóch kolegów - skromnych akustycznych instrumentalistów dała moc tym czarom.