Rok 2007 zapowiada się nie tylko jako rok, w którym posypią się premiery płyt czołowych przedstawicieli rocka progresywnego, ale co więcej - kilku z nich przyjedzie do nas na koncerty. Na początek, dwa dni po występie szwedzkiego Pain of Salvation w Warszawie mogliśmy obejrzeć na żywo zespół Blackfield.
Koncert kilka minut po godzinie 20:00 rozpoczęli muzycy zespołu Pure Reason Revolution. Zespół, który wydał dwie płyty, nie zdążył jeszcze nabrać rozgłosu, składa się z dwóch gitarzystów, basistki i perkusisty. Wokalisty jako takiego nie było - śpiewali wszyscy z gitarami. Występ supportu trwał około 50 minut i trzeba przyznać, że swoją rolę spełnił. Dobór kompozycji był na tyle trafny, że publiczność na pewno została odpowiednio rozgrzana. Musze przyznać, że większość otaczających mnie osób miała na twarzach radość i zadowolenie, ponadto słyszałem później wiele ciepłych słów pod adresem PRR. Mi jednak, o ile z płyty całkiem dobrze mi się ich słucha, niezbyt się podobało. Przede wszystkim było zbyt głośno i chaotycznie. Piosenkom brakowało refrenów, jakichś melodii wiodących i partii solowych (o dziwo, bo na płycie jest kilka rzewnych solówek). Jedyny kawałek jaki zapamiętałem to „The Bright Ambasadors of Mourning” - być może najlepsza kompozycja PRR. Zastanawiam się czy to dobrze że zespół nie ma "regularnego" wokalisty, bo Pan, który śpiewał najwięcej (ten podobny do Malmsteena) momentami trochę zawodził i przyjmował dziwną barwę głosu. Największe wrażenie zrobiła na mnie basistka, która nie dość że sprawnie poczynała sobie także na klawiszach, to jeszcze miała dobry głos i była wyjątkowo atrakcyjna wizualnie :) Szczęśliwie można było sobie po wszystkim zrobić z nią (i z pozostałymi muzykami PRR) zdjęcie, co się chwali - miło jak zespoły "wychodzą" do gawiedzi.
Przerwa między wykonawcami była trochę zbyt długa (około 30 minut) przez co atmosfera trochę się ostudziła, ale to chyba nieważne, skoro już mieliśmy przed sobą Blackfield! Jak można było przypuszczać zaczęło się od "Once". Szkoda, że oświetlenie w Proximie jest tak fatalne, bo nie dość, że ubogie, to jeszcze przez większą część Once tak dawało po oczach błyskami, że dostałem jakiegoś łzawienia i nic nie widziałem. Na szczęście w końcu mruganie się skończyło i można było delektować się koncertem. A było czym. Po Once kolejno nastąpiły "1000 People", "Miss U", "Blackfield", "Christenings", "The Hole in Me", "This Killer", "Pain". W tym momencie muzycy zeszli ze sceny, na której pozostał sam Aviv Geffen. Usiadł przy "fortepianie" i wykonał sam utwór "Glow". W takim wydaniu wbrew pozorom nie zyskał on wiele, jednak myślę, że należy się uznanie za próbę zmiany aranżacji i zrobienia czegoś zaskakującego, czego nie można usłyszeć na płycie. Jednak jeśli uznać Glow za interesujące i zaskakujące to słów zabraknie by opisać to co zabrzmiało potem. Steven Wilson powrócił na scenę by wykonać utwór (cover Alanis Morissette) ze swojego "debiutanckiego" Cover Version - "Thank You". Utwór jest dosyć skromny, delikatnie przebrzmiewa w nim fortepian i skromne akordy gitary, a główną rolę gra głos Stevena. I o ile na płycie można całość określić jako "całkiem ładną", to wykonanie jakie zaserwował nam Steven było kwintesencją rewelacji. Zaskoczenie, pasja, radość, niedowierzanie - to wszystko dało się zaobserwować na twarzach zgromadzonych. Sala zamilkła, zniknęły aparaty, zrobiło się magicznie. Po ostatnim, rzuconym w stronę fanów "Thank you" nastąpił gromki aplauz. Za coś takiego należą się Stevenowi stokrotne podziękowania. Ale była to dopiero połowa koncertu. Usłyszeliśmy jeszcze "Epidemic", "Some Day", "Open Mind", "My Gift of Silence", "Where Is My Love?" Na koniec podstawowego setu BF zagrało "End of the World". Aż do tego kawałka wydawało mi się, że Aviv zrozumiał, iż jego sceniczne striptizy nie robią spodziewanego wrażenia. Niestety (choć ktoś może uważać inaczej) Aviv w tym kawałku stopniowo zaczął zdejmować co miał na sobie (na szczęście od pasa w górę), żeby ostatecznie zaprezentować wszystkim swoje (moim zdaniem niezbyt ponętne) ciało. Z drugiej strony ktoś mógłby podnieść argument, że był to gwóźdź programu, więc nie zamierzam polemizować ani oceniać. Chociaż przyznam że w Avivie jako naśladowcy Prince'a wystarczy mi brokat pod oczami. Golas wraz z całą resztą zeszli ze sceny by po chwili powrócić na spodziewane bisy . Zaczęły się od ponownego odegrania Once, które teraz mogły już docenić nie tylko uszy, ale zaprawione w boju oczy. Wreszcie udało mi się poczuć moc i energię tego kawałka i trochę się przy nim poruszać. Następnie było Hello i zamykające koncert "Cloudy Now".
Wiele kawałków wymieniłem powyżej ciągiem, bowiem chciałem się ograniczyć do spostrzeżeń na temat smaczków, plusów i minusów, małych rewelacji i drobnych braków. Z tego prawdopodobnie widać, że ogólnie koncert oceniłbym jako dobry. Wielkiego plusa stawiam ze względu na cudowne i niesamowite wykonanie Thank You. Niezwykle wysokie i czyste wykrzyczane przez Wilsona "Thank you silence" na pewno zostanie mi na długo w pamięci. Czego zabrakło ? Jeszcze czegoś z pierwszej płyty (Scars i Lullaby) i jakiegoś coveru (choć niekoniecznie akurat) Porcupine Tree. Wydaje mi się, że pierwsza płyta była jednak bardziej udana i szkoda że zabrakło z niej wymienionych utworów (za które np. chętnie oddałbym The hole in me). Ale wiadomo - wszystkim się nie dogodzi. Z drugiej strony szkoda, że Wilson jak zwykle tak sztywno trzyma się setlisty, którą wydrukowaną przy każdym instrumencie położył przed występem techniczny. Prawdziwe jednak minusy należą się samemu klubowi. Niski sufit, przeciętne brzmienie i fatalne oświetlenie. Zwłaszcza to ostatnie odebrało koncertowi piękne barwy, jakie do tej pory pamiętam z poprzedniej trasy z krakowskiej Rotundy. Piękny pomarańcz i zieleń doskonale uzupełniały nastrojową przecież muzykę. W Proximie było surowo, ciemno i pod tym względem nie podobało mi się (a podobne odczucia miałem już przy wizycie PT w 2003 roku). Reasumując koncert zaliczam do udanych. Może nie było uczty dla oczu, może zabrakło paru kompozycji, może nowy album trochę ustępuje debiutowi, ale myślę, że możemy mieć pewność, że kiedykolwiek pojawi się u nas Steven Wilson zawsze możemy liczyć, że przywiezie nam sporą dawkę pięknej, głębokiej i niezwykłej muzyki.
PS. Steven przyciął włosy. Ale nadal występuje bez butów :)