Wieczorem 22 lutego 2007 roku Warszawa była świadkiem jedynego koncertu Blackfield w Polsce na tegorocznej trasie promującej nowy album zespołu. Dlatego też nie dziwi obecność kilku znaczących osób polskiego rynku muzycznego. W klubie Proxima stawili się znani „trójkowi” radiowcy: Piotr Kosiński (odpowiedzialny za organizację koncertu) i Piotr Kaczkowski. Ponadto wśród publiczności znalazł się perkusista Riverside – Piotr Kozieradzki, a także znany z Lavender gitarzysta Wojciech Pielużek. A przyjechali oni zobaczyć, bądź porozmawiać z jednym z guru muzyki progresywnej – Stevenem Wilsonem (była to jego jedyna wizyta w Polsce przed wydaniem nowego albumu Porcupine Tree). Tym razem wystąpił on jednak w mniej prog rockowej, aczkolwiek nadal wysoce inspirującej formie: w popularnym duecie z Izraelczykiem Avivem Geffenem.
PURE REASON REVOLUTION
Blackfield zadbał o najlepszą oprawę swojego występu, zapraszając do udziału w koncercie bardzo dobrze zapowiadający się brytyjski zespół Pure Reason Revolution. Musze przyznać, że młodzi Brytyjczycy zrobili na mnie wrażenie jeszcze zanim zaczęli grać. A to za sprawą swojej porażająco urodziwej wokalistki. O razu po jej wejściu na scenę zabrałem się za stronę wizualną tego reportażu, a mianowicie pstryknąłem kilkanaście zdjęć pięknej Chloe Alper. Poprzeczka została postawiona wysoko, ale Brytyjczycy zdołali mnie jeszcze pozytywniej, niż stroną wizualną, zaskoczyć swoim graniem. W drodze do Warszawy po raz pierwszy zapoznałem się z ich albumem, ale to, co usłyszałem w Proximie było dla mnie czymś zupełnie nowym. I nie wynikało to bynajmniej z mojej nieznajomości materiału (przynajmniej nie tylko z tego). Później przesłuchałem album jeszcze kilkakrotnie i potwierdziło się moje przekonanie, że wtedy na scenie usłyszałem po prostu Pure Reason Revolution w udoskonalonym wydaniu.
Muzycy PRR mówią o swoim pierwszym studyjnym albumie „The Dark Third”, że bada tylko pozornie wyraźną granicę między snem a jawą. Coś jest w tym eksperymentowaniu z hipnoza, jednak właściwości hipnotyczne krążka w pełni sprawdziły się dopiero podczas koncertu. Już nie tylko wyraziste syntezatory, ale całe instrumentarium muzyczne potwierdziło, że dźwięki tej muzyki potrafią zahipnotyzować. Kompozycje zabrzmiały zdecydowanie bardziej energetycznie, a mając na widoku czarującą fizjonomię wokalistki, pląsającej zgrabnie na scenie, słuchacz mógł rzeczywiście pogrążyć się w fantastycznych majakach.
Jedynym mankamentem tego występu okazał się brak odpowiedniej przestrzeni, która pozwoliłaby dźwiękom odpowiednio wybrzmieć. Nie mam na myśli ogromnych stadionów, ale już takie amfiteatry, w których zdarza się grywać Armii byłyby zdecydowanie lepszym miejscem dla tej przestrzennej muzyki. Podczas przerwy wiele osób potwierdzało opinię, że gdyby ściany nie ograniczały brzmienia, dźwięki „The Dark Third” naprawdę mogłyby sprowadzić „galaktycznych ambasadorów” na ziemię.
W każdym razie, po tym występie będę z niecierpliwością czekał, aż Brytyjczycy ponownie przyjadą do Polski – tym razem samodzielnie na pełnometrażowy koncert. A zapewniam, że jest na co czekać!
BLACKFIELD
Wróćmy jednak do kluczowego występu czwartkowego wieczoru, a więc koncertu Blackfield. Z muzyczną formuła tego zespołu można polemizować, ze scenicznym wizerunkiem już nie. Sam jestem umiarkowanym fanem Blackfielda (głównie z powodu głębokiej miłości do Porcupine Tree i widma porównywania „zawartości Wilsona w Wilsonie” w każdym z tych projektów), ale muszę przyznać, że na koncercie udowodnili siłę swojej muzyki. Ich prostym kompozycjom zarzuca się, że najlepiej sprawdzają się do słuchania podczas jazdy samochodem, ale nie ma w tym nic złego, że potrafią dostarczać przyjemności w każdych warunkach. A szczególnie na scenie!
Do pierwszej płyty tej międzynarodowej kapeli wielu odnosi się zdecydowanie bardziej pozytywnie, niż do drugiego krążka. Często uważa się, że początkowa energia z czasem zmniejszyła swoje natężenie, co poskutkowało małą wyrazistością zawartości muzycznej drugiego albumu (inaczej wygląda sprawa z tekstami). Na koncercie jednak nie słychać było różnicy, czy grali utwory z pierwszego, czy z drugiego wydawnictwa. Sam entuzjastycznie przyjąłem w zasadzie wszystko, co w czwartek zagrali; nawet rzeczy wcześniej mi obojętne zrobiły na mnie ogromne wrażenie.
Na scenie znaleźli się oczywiście Steven Wilson i Aviv Geffen, wspierani przez perkusistę Tomera Z, Daniela Salomona za stołem ze swoimi klawiszami i Seffy Efrati’ego grającego na basie.
Koncert rozpoczęły dźwięki „Once” i „Miss You”. W tym momencie do natarcia ruszyli fotoreporterzy. Szaleństwo lamp błyskowych zmusiło ochroniarzy do interwencji podczas kolejnych utworów. Jako trzeci utwór muzycy wzięli na warsztat chyba najbardziej znany kawałek zatytułowany po prostu „Blackfield”. Utwór ten słyszałem już dziesiątki razy i muszę przyznać, że trochę mi się znudził. W Proximie został jednak zagrany tak, że miałem wrażenie, jakbym znowu słyszał te dźwięki po raz pierwszy. Następnie Blackfield zagrali żywiołowy „Christenings”. Fotoreporterzy zostali już wówczas skutecznie przepędzeni z „kanału” przed sceną i wszyscy mogli skupić się na spontanicznej zabawie. Później zabrzmiały takty „The Hole In Me” i spokojniejszego „1,000 people”, który został przyjęty wyjątkowo entuzjastycznie przez zgromadzoną publikę. Tym sposobem koncert dotarł do swojego pierwszego momentu szczytowego, a więc znakomitej wersji „Pain” z rozbudowaną solówką Wilsona i elektryzującym głosem Aviva. Wokalnie był to jego zdecydowanie najlepszy moment. Przy kolejnym „Glow” jego wokal brzmiał już trochę niepewnie, chociaż wszystkie niedociągnięcia rekompensowały śliczne dźwięki pianina.
Zaraz potem Blackfield zafundowało swoim fanom bardzo przyjemną niespodziankę: „Thank You” z „Cover Version” Wilsona. Niespodziankę Wilsonowi zafundował także Aviv, biorąc do ręki nieodpowiednią gitarę. Rozbawiony frontman Blackfield upomniał swojego partnera i obaj zagrali najlepszy utwór na tym koncercie. Na przestrzeni całego koncertu można było zauważyć, że Steven ze szczególną energią starał się śpiewać refreny, które potraktował jako punkty kluczowe w tego typu kompozycjach (nie bez powodu). Co za tym idzie, wszystkie utwory brzmiały podniośle i energetycznie. Nie inaczej wyglądał refren z „Thank You”, gdzie Steven szczególnie postarał się, żeby znakomity, odrobinę „watersowy” tekst odpowiednio wybrzmiał tego wieczoru. Skoro śpiewał, żebyśmy usłyszeli te słowa, wypada mi przytoczyć chociaż parę linijek:
“thank you India, thank you terror,
thank you disillusionment, thank you frailty,
thank you consequence
thank you thank you silence”
Później usłyszeliśmy dwa bardziej liryczne utwory autorstwa Geffena: „Epidemic” i „Someday”. W obu kompozycjach poznaliśmy Erana Mitelmana jako klawiszowego ekwilibrystę (cud sprawił, że bioało czarne kwadraciki nie posypały się na podest sceny). Widać było, że cały zespół grał w sposób natchniony. Zaraz po takim artystycznym uniesieniu muzycy musieli zaproponować coś naprawdę wielkiego. I tak też się stało: Wilson zapowiedział pierwszy wspólnie nagrany utwór z roku 2001 – „Open Mind”. W tym momencie usłyszeliśmy wirtuozerię perkusyjną w wykonaniu Tomera Z (grał prawie jak Maitland, czym zmylił co niektorych). Potężne oklaski nagrodziły ten jeden z najlepszych kawałków w dorobku zespołu. Kiedy wrzawa trochę osłabła, zespół przeszedł do „My Gift Of Silence” i „Where Is My Love”. Do tej pory kompozycje te wydawały mi się nudne i bezbarwne, jednak w Proximie usłyszałem, że wcale takie być nie muszą. Spotęgowana energia wokalna, dialogujące gitary i szalejący gołą stopą na swoich przesterach Wilson nie pozwolił na uczucie przeciętności podczas żadnego wykonywania tego wieczoru. Jednym słowem, zobaczyliśmy Blackfield, przed którym trzeba się pochylić z uznaniem. Jako podsumowanie całego przedstawienia zabrzmiała specjalnie rozbudowana wersja „End Of the World”. Po jej ostatnich akordach muzycy zeszli ze sceny wśród ekstatycznych okrzyków.
W podziękowaniu za burzliwą euforię Blackfield zagrali podczas bisów jeszcze trzy utwory: „Hello”, „Once” i swoje opus magnum „Cloudy Now”. Gitarowe solo Wilsona zaprezentowane przy okazji ostatniego zagranego utworu sprawiło, że nawet ochroniarski beton został przełamany. Panowie nieustępliwie tępiący fotoreporterów zaprzestali tej działalności i z otwartymi ustami słuchali muzyki (dostrzegłem, że nawet ci najbardziej zacięci próbowali wychylać głowę, żeby przez chwilę popatrzeć na scenę). Świecący intensywnym makijażem Aviv pofolgował jeszcze swojemu androgynicznemu wizerunkowi i zaczął rozbierać się na scenie. Ku zawodowi fanek skończyło się na górnej części garderoby. Biorąc pod uwagę rozgrzaną atmosferę koncertu, można zrozumieć taką rozwiązłość i nie odczuwać zgorszenia tym faktem. Muzyczne motto Geffena: „We are the fucked up generation!” definitywnie zakończyło ten wspaniały występ.
Aviv oznajmił publiczności, że jest Polakiem (zawsze zwraca uwagę na swoje polskie korzenie) i obiecał tym samym powrócić do swojej ojczyzny latem przyszłego roku na koncerty do Krakowa i Warszawy. A więc, kto nie był w Proximie nie musi rozpaczać, zostało mu tylko kilkanaście miesięcy oczekiwania, podczas których będzie się działo dużo dobrego na koncertowych deskach w całej Polsce.