ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 

koncerty

12.11.2006

Opeth - Ghost Reveries tour, Manchester Academy, 10 listopad 2006

Koncert promujący płytę Ghost Reveries, który odbył się w Manchesterze 10 listopada zapamiętam długo.

Jechałem do Manchesteru z bijącym sercem. Na koncert tej jednej grupy czekałem od lat, wiedząc, że nie rozczaruję się na pewno. To w końcu Opeth; twórcy ocierający się o geniusz, kapela, która w mojej opinii nie zmontowała ani jednej płyty czy utworu nie nadającego się do słuchania. Nie zawiodłem się, koncert był ultraprofesjonalny i po prostu wspaniały.

Spóźniłem się. Przejazd przez góry Peak District kiedy pada i mgła unosi się na drogą nie należy do szybkich. Na szczęście Neil, z którym jechałem na ten koncert nie załamał się beznadziejnymi warunkami atmosferycznymi na trasie i udało nam się wejść do sali Manchester Academy na ostatni kawałek Parady Krost. Nie żałuję, że ich straciłem; nigdy nie byłem specjalnym fanem tego zespołu, a syntetyczne dźwięki odstraszały i zniechęcały. Pobrałem photopassa (management się nie popisał i fotografowie dostali pozwolenie na robienie zdjęć w trakcie… jednego utworu) i udałem się pod scenę, drżąc z niecierpliwości :)

Rozpoczynającego koncert Ghost of Perdition prawie nie pamiętam. Unosiłem się w bezmiarze szaleństwa to skupiając uwagę na sterowaniu aparatem, to rzucając maślane spojrzenia na każdego członka bandu po kolei :) Podobnego kopa energii dostałem w życiu na dwóch tylko koncertach; na Star One w Antwerpii i Dead Soul Tribe w Baarlo. Fakt; brzmienie pierwszego kawałka nie było najlepsze, słyszałem wyraźne przestery i parę innych problemów, ale wybaczam. Potem było już tylko lepiej. Niestety, goryle kazały wycofać mi się spod sceny (próbowano mi zresztą zabrać aparat, ale powiedziałem, że schowam do plecaka - więc się uspokoili), pokazałem im więc piękny, wyszczerzony uśmiech i uciekłem w tłum. Stanąłem obok gibającego bańką Neila i oddałem się ekstatycznej zadumie :) Zaczęło się.

Nie liczyłem na to, że zespół zagra tak przekrojowo. A tu proszę; monumentalne When i Under The Weeping Moon, które po prostu wydarło mi flaki. Zawsze chciałem usłyszeć Morningrise i Orchid na żywo, dostałem więc godną niespodziankę! Wspaniale brzmiały te proste, cieżkie dźwięki w przepastnym brzuchu Academy. Nowy perkusista, Martin “Axe” Axenrot sprawdza się świetnie. Gra technicznie, ciężko i szybko, jednocześnie potrafi być delikatny - zastępuje nieobecnego Lopeza w sposób najzupełniej naturalny i nie narzucający się (choć gra nieco inaczej, jakby bardziej rockowo). Piękne... Skok w Still Life i Face of Melinda, a potem niespodziewane The Night And The Silent Water - czysta, nieposkromiona masakra, kawałek Damnation (dzięki Bogu, jeden tylko, bo to noc dla rzeźni była!) w postaci Windowpane i clou wieczoru zapowiedziane przez Mikaela Akerfeldta jako “the only one new metal song; it’s very evil one, our most evil one actually - it has a words about Satan, you know, and stuff... Because we are really evil band!” - doskonałe Grand Conjuration.

Cóź; jeśli ktoś tam miał na nogach jeszcze jakieś buty, to mu wtedy właśnie spadły :D Czysta maestria. Głęboki, wydzierający trzewia growl, blasty z piekła, ściana dźwięku, sam rogaty Wacek, jako żywo - po prostu autentyczny gwóźdź programu. Kawałek, dla którego warto było przejechać te parędziesiąt kilometrów krętych dróg po nocy i tygodniu ciężkiej pracy. Jeśli miałem kiedykolwiek jakieś wątpliwości co do tego, że Opeth to zespół koncertowy, to je straciłem; i ktokolwiek, kto stwierdzi, że ta muza nie ma jaj lub energii czy też jest nudna, powinien udać się na leczenie :) Sala trzęsła się w posadach od muzyki i headbangingu zgromadzonych metaluszków (btw - ciekawa obserwacja: Opeth to chyba naprawdę nie kindermetal; dzieci przed sceną nie widziałem. Średnia wieku oscylowała chyba w okolicy jakichś 22 - 25 lat… A zdarzyło się paru dziadków :) I to tyle. Ledwo zdmuchnęło mi beret, a już się skończyło. Dwie godziny minęły jak z płatka, poprzetykane zabawną konferansjerką wokalisty, który na koniec przedstawił się w chwilę później jako Lawrence (mówiąc, że to jego drugie imię). Muzycy zeszli ze sceny, by wyleźć na nią ponownie - dokonać prezentacji i odegrać Demon Of The Fall, który, zgodnie z moimi przewidywaniami na żywo odtworzony brzmi jeszcze głośniej i potworniej niż na płycie :) Wspaniała rzecz.

Wracaliśmy do domu z poczuciem zupełnego spełnienia. Tego koncertu długo nie zapomnę. Świetne, selektywne brzmienie, które wyraźnie poprawiło się po pierwszym utworze, energia po prostu eksplodującego entuzjazmu, technika na najwyższym poziomie... Kiedy chłopaki przyjadą w okolicę, jadę w ciemno. A najnowsze dvd z Londynu zanabędę z przyjemnością!

Zdjęcia z koncertu można zobaczyć tutaj.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.