Gdy dowiedziałem się, że Archive znowu wystąpią w Polsce, zatarłem ręce z radości. Koncert warszawski sprzed dwóch lat pozostawił niezatarte wspomnienia znakomitego, energetycznego wydarzenia, które wówczas chłonęliśmy z otwartymi ustami. Od razu też pojawiły się wątpliwości. Czy sprostają porównaniom? Czy materiał z nowej płyty wypadnie dobrze? Wreszcie, czy uda się znowu tak pięknie, jak ostatnio nagłośnić salę?
Kraków jeszcze nigdy, tak jak ostatniej niedzieli nie przywitał mnie strumieniami deszczu. Jakoś zawsze miałem szczęście i moje pobyty w Krakowie zbiegały się z piękną (lub choćby przyzwoitą) pogodą. Tym razem było inaczej. Czterysta kilometrów w deszczu jednak nie znużyło mnie wcale, a tylko wzmogło apetyt na dobre widowisko. Pytacie, jak było? Już odpowiadam.
Support. Redjetson. Wyszli na rozgrzewkę, kogo mieli rozgrzać nie bardzo wiem, bo tak fatalnie nagłośnionego supportu dawno nie słyszałem. Buczenie wokalisty (znaczy śpiew ale jakiś taki mało wyraźny) rzężenie gitar… wszystko to mogło być jedynie tłem dla picia piwa w barze. Szkoda, bo chłopaki starali się jak mogli, a że muzyka jest niezła, przekonałem się w domu, odsłuchując nabytą na koncercie płytkę. W każdym razie mogło być lepiej. Dobrze, a teraz czas na gwiazdę wieczoru. Ostrzegam jednak, że to będzie krótka, zupełnie subiektywna relacja pisana przez niżej podpisanego rzuconego pięknem muzyki na kolana…
Po długiej, ponad 40 minutowej przerwie na scenę wyszli muzycy Archive. I zaczęli od LIGHTS. Tak, tak, tego najdłuższego kawałka z najnowszej płyty, który jako wstęp koncertu był po prostu hitchcockowskim przysłowiowym trzęsieniem ziemi. Po prostu zmietli mnie z powierzchni ziemi! Cudowny utwór. Oszołomiona publiczność nie miała jednak chwili wytchnienia: następny był NUMB energetyczny, ostry jak żyleta. Było wspaniale od początku, a dalej miało być tylko piękniej.
Jeszcze nie otrząsnąłem się po transie narzuconym przez Lights, a już chłopaki przeszli do BRIDGE SCENE. Pomyślałem – wspaniale - że zespół sięga również do nagrań z soundtracka. Znakomite nagranie, a Pollard i Dave Penney dotąd śpiewali wręcz d-o-s-k-o-n-a-l-e!
Jednak nie tylko ja jeden czekałem, aż na scenę wyjdzie Maria Q. A jakże! I nic dziwnego, bo HEADSPACE sprawił, że po prostu stałem z otwartymi ustami, zafascynowany tym, jak tuż obok rodzi się wielka muzyka. Porywające wykonanie, po którym z niezmiennym entuzjazmem odśpiewaliśmy YOU MAKE ME FEEL by po chwili już wręcz wykrwawić gardło w FUCK U.
I gdy zespół przemknął przez niezwykle energetyczne SANE i SIT BACK DOWN, (te krótkie utworki z nowej płyty) to nic nie wskazywało, że czas tak szybko upłynął. Bo nagle dźwięki akustycznej gitary oznajmiły nam początek AGAIN i zrozumiałem, że to prawie koniec! Przynajmniej koniec głównej części koncertu.
You killing me Again … do teraz brzmi w mojej głowie. Fantastyczna, przepiękna wersja. Z nowym finałem, którego chyba nikt się nie spodziewał. Po prostu mistrzostwo świata. Brak mi słów. I tyle.
Bisy. Przygotowane były 3. Zaczęli od FOLD, tylko po to by za moment znowu nas pogrążyć huraganowym jazgotem (SYSTEM), po czym na scenę wróciła Maria Q i niżej podpisany został zupełnie powalony nieprawdopodobnie pięknym wykonaniem PULSE. To był absolutny killer całego show. A kiedy już zeszli ze sceny i wydawało się, że to koniec,
to po kilku minutach takiego hałasu, klaskania tupania i krzyków, że pękały bębenki zespół wyszedł raz jeszcze i zagrał MEON. A potem PROGRAMMED. I ci co jeszcze żyli, położyli się z wrażenia i umarli.
Dobra, koniec peanów. Teraz na chłodno szczegóły. Pełna sala. Dość dobrze wentylowana (te cholerne fajki :/). I jeszcze lepiej nagłośniona. To w sumie dzięki dobremu dźwiękowi koncert był wyśmienity. Wierzcie mi, choć z trudem mi to przechodzi przez usta – było o niebo lepiej niż na tegorocznym wyczekiwanym koncercie w Stoczni.
Kto nie był, niech żałuje…