Żeby nie było, przyznaję się od razu - jestem lamerem w światku art-prog-mrok-rocka. Mam kilku swoich faworytów,zapewne dość przypadkowo dobranych i zawsze wystających poza statystyczną stylistyke gatunku, ale o tym dalej.
2 rzeczy skłoniły mnie do pójścia na ten koncert: 1. pozytywna opinia o muzie Indukti wygenerowana kiedyś przez Kosmitę Golina ("troche Tool troche Pink Floyd, ogólnie schizo"). Kto zna Kosmitę ten wie że można mu wierzyć w kwestiach muzycznych bez zastrzeżeń; 2. zaproszenie od Tomka (thx :-)
Koncert zaczął się dla mnie miłą niespodzianką - na froncie sceny zamiast nieogolonego młodzieńca ze zmierzwionymi lokami ujrzałem całkiem interesującą kobietę ze srebrnymi skrzypcami! Prezentowała sie bardzo stylowo z włosami upiętymi mangowo w minikoczki za uszami. Kobieta ta na dodatek wydobywała bardzo intrygujące dźwięki ze swojego instrumentu i wcale nie zamierzała śpiewać. Zakochałem się od pierwszego wejrzenia.
Reszta kapeli ukryła sie za tiulowymi kulisami, które w trzech rzędach zajmowały boki sceny. I dobrze bo imejdżowo nie dorastali koleżance frontmance (frontwomance?) do pięt. Po tych przejrzystych ekranach prześlizgiwały się w mroku graficzne motywy, nakładając się na siebie i muzyków, tworząc intrygującą schizoidalną przestrzeń. No co?.. wzrokowiec jestem :-). Ale i dźwięki dobiegające z głośników natychmiast przykuły moja uwagę. Zaczęło didgeridoo i poprzetwarzane skrzypki o pięknym, matowym, chropowatym brzmieniu brzmieniu - dark ambientowe intro.. noo ja juz byłem kupiony. Poczułem sie zaproszony do świata opatrzonego etykietka "zryte jak lubisz". Niesamowity klimat pozostał juz do końca, niemal nie było momentów kiedy moja uwaga uciekałaby od dźwięków i strumienia obrazów. Choć oczywiście wkrótce zagrało całe rockowe instrumentarium, miałem wciąż wrażenie że choć bazująca na zwietrzałym idiomie rockowo-metalowym jest to muza która wykracza poza schematy, osobna i oryginalna.
Choć bas brzmiał i pulsował przeważnie w toolowej manierze a riffy nie były zbyt awangardowe jednak całość przekonywała za sprawą bardzo dojrzałego podejścia, bardzo wyważonego, precyzyjnego grania wszystkich muzyków, skupieniu na samej muzyce i brzmieniu a nie na "przekazie" i kreowaniu "klimatu". Tu mała dygresja: wydaje mi się że kluczem do sukcesu w, powiedzmy, art-rocku jest podejście prawdziwego artysty - zaangażowanie w samą sztukę, a nie w wierność kanonom, modom, pielęgnowanie entourażu, "filozofię" i "poetyckie" wynurzenia. Cały koncert był instrumentalny i to było fantastyczne. Ambitny zamiar utrzymania uwagi słuchaczy bez piosenkowania powiódł sie całkowicie.
Dość powiedzieć ze zespół bisował 3 razy. Pojawił sie utwór zapowiedziany (z lekkim przekąsem) jako "nasz największy hit" który na płycie śpiewa wokalista Riverside (Mariusz Duda – przyp. Red.). W Firleju jako instrumantal zrobił na mnie lepsze wrażenie (to oczywiście subiektywne odczucia, dziewczyny nie strzelajcie do mnie). Dynamika była bardzo wyważona, bez przegięć, tak że muzyka wciągała transem ale nie obezwładniała "pałerem". Bardzo pasuje do tych dźwięków sama nazwa kapeli, indukcja jest przecież oddziaływaniem przez "wpływ", a nie brutalną akcją bezpośrednią. Spodziewam się że kapela jeszcze niejedną hipnotyczną chwilę nam zafunduje, czego jej i nam życzę.