Doprawdy piękny to był wieczór z progresywną muzyką. Wieczór, który zakończył się późną... nocą dnia następnego, a gdzieś po drodze zostawił w umysłach zebranych burzę emocji, gorących przeżyć i niezapomnianych wrażeń. Ale czy mogło być inaczej?
Zakreślmy „warunki brzegowe”, które musiały zadecydować o niezwykłości tych kilku godzin. Po pierwsze – takiej konstelacji progresywnych gwiazd dawno polscy fani na jednej scenie nie widzieli. Po drugie – miejsce koncertu. Znajdujący się w samym sercu Katowic stylowy budynek Teatru im. Wyspiańskiego, z kameralną salą i balkonami wiszącymi niemalże nad sceną oraz bardzo dobrą akustyką gwarantował doznania na najwyższym poziomie. Wiem, wiem... to nie pierwszy progresywny koncert w tym miejscu o takim charakterze (to słowa malkontentów), ale skoro formuła się sprawdza i przynosi piękne owoce (płyty DVD), warto konsekwentnie ją utrwalać. Przyjrzyjmy się zatem temu, co na deskach Wyspiańskiego się wydarzyło.
Pojawili się na scenie prawie niezauważalnie dwadzieścia minut przed 18. Spora, zastawiona sprzętem scena i oni, lekko na jej boku z gitarami – akustyczną i elektryczną - w dłoniach. Thorne, brytyjski multiinstrumentalista, zdobywający coraz więcej zwolenników wśród progresywnych fanów ciepło przyjętą płytą „Emotional Creatures: Part One” i Gary Chandler, lider, wokalista i gitarzysta Jadis. Ich krótki, trwający pół godziny, set rozpoczęły dźwięki „Here They Come” – intro rozpoczynającego płytę pierwszego z nich. Panowie starali się zaprezentować po trochu szufladki ze swoimi nagraniami, dlatego też pojawiły się jeszcze trzy kompozycje Thorne’a z jego solowego debiutu: akustyczny „God Bless America” oraz już żywsze – „Last Line” i „Therapy”. Chandler ze swojego dorobku także wybrał trzy utwory na czele ze „Standing Still” z ostatniego albumu Jadis „Photoplay”. Muzyków wspomagał dźwięk z tzw..... taśmy. Nie przeszkodziło to artystom w stworzeniu bardzo sympatycznego klimatu. Ich precyzyjna gra na gitarach i świetne, harmoniczne wokale, pozwalały zapomnieć o generowanym „sztucznie” podkładzie. Miły dla ucha występ zakończyły gromkie brawa. Początek został zrobiony. Delikatne części ludzkiej natury zostały rozgrzane. Przychodził czas na „rozpracowanie” jej twardszych zakamarków.
Progmetalowcy z Włoch ruszyli kwadrans po 18. Początek ich występu nie był najszczęśliwszy. Problemy techniczne spowodowały, iż zespół zmuszony był do rozpoczęcia koncertu po raz drugi. Nie zdeprymowało to jednak pełnych wigoru Włochów. Wspierani brawami wyrozumiałej, polskiej publiczności, po krótkim klawiszowym wstępie, przyłoili jak przystało na rasowy progresywno – metalowy band. Ci, którzy jeszcze podczas występu poprzedniego duetu, tkwili w rozleniwiającym sosie gorącego poniedziałkowego popołudnia, natychmiast zostali ustawieni do pionu. I tak już w nim pozostali do końca ponad godzinnego występu Mind Key. Grupa promowała swój debiutancki i jak dotąd jedyny pełnowymiarowy album „Journey Of A Rough Diamond”. Nie dziwi więc, że na nim oparła swój występ, prezentując z niego wszystkie kompozycje. Duch Dream Theater stał się wszechobecny. Długie, skomplikowane fakturalnie kompozycje, odegrane z dużą finezją przez młodych muzyków, mogły robić wrażenie. Nie dziwi zatem, że z każdą minutą zespół zyskiwał coraz większą aprobatę publiczności. Świetnie wypadły „Love Remains The Same”, „Deep Inside”, „Memory Calling” czy krótka „Without Ann”. W “gospelowej” końcówce “Waiting For The Answer” wokaliście udało się poderwać zebranych do wspólnego klaskania. W zamian za to ci otrzymali zupełnie zaskakującą wersję „Still Of The Night” Whitesnake. Ponieważ ta kompozycja zakończyła podstawową część ich koncertu, aplauz żegnający muzyków był czymś naturalnym. Za chwilę wyszli i na jedyny bis zagrali „Secret Dreams” – utwór rozpoczynający ich jedyny album. Umysły jeszcze „parowały”, a tymczasem do występu zaczął przygotowania zespół, który wręcz sensacyjnie i w ostatniej chwili pojawił się na liście występujących tego wieczoru gwiazd.
Występ tego zespołu od początku skazany był na sukces. I nawet jeżeli nie wszystko „zagrało w nim” jak trzeba, z pewnością przejdzie do historii. Wystąpił bowiem zespół – ikona, o kultowym niemal w Polsce statusie, troszkę ostatnio zapomniany przez swoją wydawniczą absencję – dzierżący jednak dzielnie buławę twórców nowej fali progresywnego rocka lat osiemdziesiątych. Wyszli tuż po 20 i podobnie jak Mind Key spotkała ich niemiła niespodzianka. Problem techniczny z werblem, zmusił zespół do krótkiej przerwy po pierwszym kawałku „I Could Be God”. Usterkę szybko usunięto, wszak zespół nagrywał pierwsze w swojej karierze DVD. Zaraz po nieplanowanej pauzie pojawiły się pierwsze cztery fragmenty z ich ostatniego jak dotąd wydawnictwa studyjnego: „Year Zeroverture”, „Belt Up”, „Ever the Optimist” i „The Charlotte Suite”. Od początku największą uwagę przykuwał oczywiście wokalista i lider w jednym – Stuart Nicholson. W czarnej sutannie z bordową stułą i takowo ufarbowanymi włosami, sprawiał wrażenie demonicznego kaznodziei wygłaszającego swe religijne prawdy. Biła od niego ogromna charyzma i choć głos nie zawsze poddawał się Jego Wielebności, zebrani ulegli pewnej magiczności początku tego koncertu. Później sutanna została zrzucona a muzycy towarzyszący Nicholsowi (Dean Baker, Lee Abrahams, Rob Keyworth i Spencer Luckmann) wykonali 14 minutowy „Bug Eye” z „Following Ghost”. Powiem szczerze, że dosyć kontrowersyjną jak dla mnie sprawą był dobór repertuaru przez zespół. W dalszej części bowiem zespół zaserwował kompozycje nieznane, z nie wydanej jeszcze płyty. Z jednej strony to rozumiem – to ich koncert, ich wybór, ich DVD. Jednak na tym pierwszym, historycznym i jedynym występie, zabrakło mi tych najpiękniejszych, starych kompozycji. Żeby jednak oddać „cesarzowi co cesarskie” - kończąca występ premierowa kompozycja „This Life” zabrzmiała po prostu rewelacyjnie i zaostrzyła mój apetyt na najnowsze dokonanie Galahadu. A jeszcze tak w środku występu wybrzmiał śliczny „Sleepers”, z cudnej płyty o tym samym tytule. To był bardzo dobry występ z drobnymi potknięciami, bijący jednak szczerością, za którą publiczność odwzajemniła się rzęsistymi brawami i skandowaniem nazwy grupy.
Przyszedł czas na absolutną gwiazdę wieczoru. Choć Pendragon już nie po raz pierwszy gości w naszym kraju, podczas każdej z wizyt przyjmowany jest entuzjastycznie. Nie inaczej było i tym razem. Fenomen? Z pewnością. Okraszony dodatkowo profesjonalizmem i doskonałą muzyką. Tym razem przybyli do Polski w lekko zmienionym składzie. Wieloletniego perkusistę Pendragonu Fudge Smitha zastąpił młodziutki Joe Cabtree. Od razu dodajmy – „transfer” jak najbardziej udany.
Zaczęli parę chwil po 22 od „Believe” i „No Place For The Innocence” z promowanego podczas trasy ostatniego krążka. Jeszcze trochę pomyłek, jeszcze drobne „zgrzyty” wokalne Baretta ale z każdą minutą robiło się ciekawiej. Tym bardziej, że Brytyjczycy setlistę dobrali wręcz imponującą! „As God As Gold”, „Guardian Of My Soul” i staruteńki “Kowtown” pokazały, iż grupa na nagrywanym podczas występu DVD zamierza pomieścić to co ma najlepszego w swojej twórczości. „The Wishing Well” i „The Edge Of The World” – najpiękniejsze perły z ostatniej płyty zakończyły dosyć wcześnie jej prezentację. Przy okazji tej ostatniej kompozycji – tak silnie związanej z naszym krajem – Barett kolejny już raz wyraził się w ciepłych i wzruszających słowach o tym jak ważni są dla niego polscy fani i miejsca, do których w naszym kraju przybywa. Na sentymenty nie było jednak czasu. Porywający „Nostradamus (Stargazing)”, epicki „Dance Of The Seven Veils”, “Paintbox” z wysuniętą do przodu linią basu Petera Gee i „The Last Waltz” jak zwykle podśpiewywany przez publiczność, nakręcały atmosferę wręcz nieprawdopodobnie. „Breaking The Spell” i “Masters Of Illusion” zakończyły podstawową część koncertu. Potem już działy się tylko „rzeczy magiczne”, nie podlegające jakiejkolwiek zdroworozsądkowej kontroli. Ekstatyczna wręcz reakcja publiczności, skandowanie nazwy zespołu i smakowite wręcz bisy w postaci „wiekowego” „The Black Knight”, wiązanki starych kompozycji i powalającego „ Am I Really Losing You” z solówką Baretta na kolanach, tuż przed stojącą już wtedy, a nie siedzącą publicznością. A gdzieś jeszcze wtedy pojawiła się rozpostarta przez wokalistę polska flaga z widniejącym nań godłem. Po 2 godzinach i 40 minutach muzycy ostatecznie zostali „puszczeni” za kulisy. Tuż przed pierwszą w nocy...
I tak się to wszystko skończyło. Pozostały jeszcze tylko krótkie rozmowy z obleganymi przez fanów muzykami wszystkich grup, autografy, zdjęcia, ostatnie zakupy koszulek i płyt przy licznych stoiskach i długie niekiedy powroty do domu. Oby krótsze było oczekiwanie na wydawnictwa płytowe, które ten piękny wieczór uwiecznią.
Lost Children / Green Eyed Angel / Sister Bluebird / The Last Man On Earth