Tak w ogóle to miało mnie na tym koncercie nie być. Nie to, żebym nie chciał, ale jak się ocknąłem i zacząłem się rozglądać za biletami, to się okazało, że cały klub już wyprzedany, łącznie z przedsionkiem, szatnią i parapetami :) Na szczęście są dobrzy ludzie, dzięki którym jednak udało mi się, po raz czwarty i pewnie ostatni, uczestniczyć we wrocłąwskim koncercie Riverside. Radość tym większa, że to zawsze było wydarzenie niezwykłe. I zawsze były tłumy. W piątek też. I tylko wypada żałować, że promotor nie poszedł odważniej na całość i nie zaryzykował klubu na 800-1000 osób. Mój nos mi mówi, że tyle osób by we Wrocławiu na Rzekibrzegów przyszło i jeszcze by wciąż były osoby, dla których by biletu zabrakło. Może następnym razem?
"Nie gramy tutaj dla zwykłej publiczności" - powiedział na samym początku Mariusz Duda - "tutaj zawsze gramy dla przyjaciół". Mylił się? Nie wydaje mi się - te 400-500 osób ciasno upchnięte w "Firleju", znające na pamięć każdy utwór, słuchające w skupieniu, bądź szalejące (jak yours truly :) ) - ci wszyscy fani zasługują na miano przyjaciół zespołu. Wrocław jest z Riverside od początku, to tu zagrali pierwszy koncert poza Warszawą i tu zawsze mogą liczyć na liczną, wierną i kochającą publiczność. I odwdzięczają się wspaniałymi koncertami.
Nie będę pisał, że na początku zagrali to, potem tamto i jeszcze tamto, a na bis to i śmo. Raz, że nie pamiętam co i kiedy zagrali, a dwa - nie w tym rzecz, żeby wam wyszczególnić setlistę. Kto był, wciąż ma żywe wspomnienia. Kto nie był - a ma okazję jeszcze - musi koniecznie się wybrać. Bo wrocławskim koncertem zespół udowodnił, że jest jedną z największych koncertowych atrakcji w Polsce. A może się okaże niedługo, że nie tylko w Polsce - przecież przed Riverside trasa po Europie i docelowo NearFest w USA. Będzie się działo, oj będzie.
Zwłaszcza, gdy zasuną takie otwarcie, jak w "Firleju". Instrumentalny utwór, który w pewnym momencie zmienił się w "Shine On You, Crazy Diamond, part 1" Floydów! No, to był nokaut. Sala kupiona bez reszty. Szkoda, że to tylko kilka taktów, a nie całość - idę o zakład, że zagraliby to perfekcyjnie.
Repertuarowo było bez większych zaskoczeń - oparli się o dwa pełnometrażowe albumy studyjne plus przyprawy z mini-CD. Czyli było chóralne odśpiewanie "voices in my head! voices in my head!". Czyli było zawsze niezwykłe "The Same River" (z solami klawiszy brzmiących nawet bardziej eloyowo, niż na debiutanckim albumie). Czyli znów chóralne śpiewy przy "I Believe". Były i "Second Life Syndrome" i wywrzeszczane "Out Of Myself" (no...ja miałem tam fragment do wywrzeszczenia ;)) ). I oczywiście kończące zasadniczą część występu "The Courtain Falls", przy którym muzycy kolejno odkładali instrumenty, ukłon i zejście ze sceny. No i trzy bisy, z zawsze pięknym "OK" na zupełny koniec. Jakiś niedosyt? Bo ja wiem? Zabrakło mi może "Radioactive Toy" - zawsze to we Wrocławiu grali :) A z ich własnych... na pewno "Volte Face" - to dość powszechne narzekanie fanów. No i "In Two Minds" i "I Turned You Down". Szkoda, chciałem to usłyszeć. Ale jak mówią mądrzy ludzie - "you can't always get what you want, but if you try sometime - you'll get what you need". A ja potrzebowałem takiego energetycznego koncertu, po którym do dziś boli mnie szyja :), na którym ładnie nadwyrężyłem gardło i który dał mi tyle pozytywnej energii i radości, że będzie mnie trzymać przez miesiąc. A za miesiąc to ja już będę pisał następną recenzję koncertową. Z Warszawy - mojego nowego miejsca w gwiazdach.
PS.Jeśli ktoś miał okazję, a nie poszedł to jest dupa. Wołowa :)
PS2. Ale wszystko do nadrobienia - Riverside obiecało wrócić do Wrocławia. Niedługo. Czyli pewnie na jesieni :)
PS3. Brawa dla zespołu za nagłośnienie i światła. Robi się z tego powoli naprawdę robiący duże wrażenie show. I o to chodzi!