ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
- 22.11 - Żnin
- 23.11 - Koszalin
- 24.11 - Gdynia
- 29.11 - Olsztyn
- 22.11 - Bydgoszcz
- 23.11 - Poznań
- 24.11 - Katowice
- 22.11 - Poznań
- 23.11 - Łódź
- 24.11 - Piekary Śląskie
- 22.11 - Olsztyn
- 23.11 - Gdańsk
- 24.11 - Białystok
- 27.11 - Rzeszów
- 28.11 - Lublin
- 29.11 - Kraków
- 01.12 - Warszawa
- 23.11 - Warszawa
- 24.11 - Wrocław
- 26.11 - Kraków
- 27.11 - Poznań
- 24.11 - Warszawa
- 24.11 - Kraków
- 24.11 - Kraków
- 25.11 - Poznań
- 26.11 - Kraków
- 26.11 - Warszawa
- 30.11 - Warszawa
- 30.11 - Kraków
- 30.11 - Sosnowiec
- 03.12 - Gdańsk
- 04.12 - Wrocław
- 05.12 - Kraków
- 06.12 - Warszawa
- 04.12 - Poznań
- 05.12 - Warszawa
- 06.12 - Kraków
- 06.12 - Kraków
- 06.12 - Jarosław
- 07.12 - Dukla
 

koncerty

19.12.2005

Rock Against Terrorism II - 9-11 września 2005, Warszawa, Progresja

Rock Against Terrorism II - 9-11 września 2005, Warszawa, Progresja

W dniach 9-11 września 2005 r., w warszawskim klubie Progresja odbyła się druga edycja festiwalu Rock Against Terrorism. Na scenie świeżo wyremontowanego lokalu zaprezentowało się dziesięciu z zapowiadanych dwunastu wykonawców, wśród których znaleźli się m.in. Quidam, RPWL i Paatos. Trzej leniwi i zblazowani wysłannicy artrock.pl byli oczywiście na miejscu, by (co prawda z dużym opóźnieniem) opisać dla Was to wydarzenie…

DZIEŃ PIERWSZY

Dr Alcibiades: Do tej pory warszawskie festiwale progresywne zawsze cechowała drastyczna krótkość żywota, tym bardziej zatem cieszy, że Rock Against Terrorism doczekał się swej drugiej edycji. Zwłaszcza, że tegoroczna odsłona zapowiadała się znacznie okazalej od poprzedniej. Całość otworzyła stołeczna formacja Archangelica, która zdaje się należeć do coraz liczniejszej grupy zespołów łączących w swej twórczości tzw. „klimatyczny” metal z naleciałościami art-rocka. Tutaj przybierały one postać przede wszystkim subtelnych, pastelowych solówek, które ciekawie kontrastowały z masywną ścianą gitar. Mimo dość ciekawych kompozycji i niezłego zgrania, zespół zabrzmiał jednak zbyt nieczytelnie – klawisze ginęły całkowicie w ogólnym tumulcie, aczkolwiek najwięcej kontrowersji wzbudził w nas chyba wokalista…

frantyk: Faktycznie, wokalista "polskiej Anathemy" (jak zwykło się określać zespół) nie dość, że nie dysponuje wybitnym głosem, to jeszcze śpiewał z charakterystyczną, zbyt patetyczną (nawet jak na gatunek) manierą, co zwłaszcza na początku mogło wywołać lekko komiczny efekt. Nie wiadomo też dlaczego w co drugim kawałku na przemian to zakładał, to zdejmował ciemne okulary (zapytany po występię o ten rekwizyt odpowiedział żartem, że to dlatego, żeby nie było widać kiedy mu coś nie wyjdzie). Jak powiedział później gitarzysta i główny kompozytor, Archangelica jest właśnie w trakcie nagrywania perkusji do pierwszej płyty demo. Zespół przerwał nagrania na jakiś czas, żeby się odpowiednio przygotować do występu.

Gancz: Ja natomiast nie będę utyskiwał na wokalistę Archangeliki – jego głos był co najmniej prawidłowy. Inna sprawa, że średnio było go słychać, a to ze względu na pewien powszechny problem młodszych i starszych zespołów. Festiwal RAT niejako zmotywował mnie do głośnego o tym mówienia, więc mówię: dwa instrumenty kojarzone w świecie muzyki z rockiem, w składzie jednego zespołu to stanowczo za dużo, a przynajmniej za dużo na dosyć specyficzne warunki nagłośnieniowe bardzo wielu przybytków koncertowych. Oczywiście trafiają się też osoby oczarowane hałaśliwą muzyką przypadku. Sam może bym się do nich zaliczył, gdyby nie impulsywność samarytańskiej natury, której robiło się smutno na widok starających się muzyków. Tak więc Archangelica nie zabrzmiała tak klarownie jak by mogła, choć dało się usłyszeć, że perkusista ma potencjał, a klimatyczna muzyka 'progresywna' ma się na krajowej scenie nie najgorzej.

Dr Alcibiades: Kiedy już chłopaki z Archangeliki zeszli ze sceny, doszła do nas smutna wiadomość. Klawiszowiec zespołu Believe został przez nędzne zrządzenie losu hospitalizowany, dlatego też koncert musiał zostać przełożony na bliżej nie określony przez organizatorów termin. Życzymy oczywiście bardzo szybkiego powrotu na scenę!!

Gancz: Po dłuższej przerwie, która skróciła się na skutek intoksykacji pewnymi specyfikami podawanymi w plastikowych kubkach, odgłosami z nagłośnienia zawołała nas do środka grupa Lavender. Tym razem, na szczęście, bez dodatkowej gitary… Zespół zaprezentował dosyć łagodną muzykę z szufladki zwanej neo-progiem; było sympatycznie i chyba tylko tyle. Ale to wystarczyło żeby rozhuśtać publikę, która właśnie na taką muzykę do 'Progresji' przyjechała.

frantyk: Moim zdaniem to nie była tak do końca łagodna muzyka, bo miejscami muzycy grali w stylu ostrzejszego Porcupine Tree. Grali krótko, a na koniec zaserwowali wciąż jeszcze niezbyt licznej grupie słuchaczy jeżozwierzowy Even Less, co spotkało się z ciepłym przyjęciem ze strony przybyłych.
Niedługo po występie Lavendera na scenę weszli muzycy RPWL, żeby sprawidzić nagłośnienie. Zbliżał się koncert gwiazdy pierwszego dnia festiwalu, więc dość szybko zaczęło przybywać widzów (z perspektywy całego festiwalu to właśnie RPWL oglądała najliczniejsza publiczność). Niemcy od początku byli w dobrym humorze. Basista uśmiechał się szeroko przez większość koncertu, a wokalista tradycyjnie chwalił urodę polskich dziewcząt oraz jako jeden z nielicznych muzyków nawiązał do idei festiwalu i zapewnił, że zespół się z nią w pełni utożsamia i cieszy się, że może być częścią takiego wspaniałego przedsięwzięcia. RPWL zagrał utwory z różnych płyt (m.in. „Gentle Art of Swimming”, „Roses”, „Trying to Kiss the Sun”), w tym także z przygotowywanego do wydania albumu koncertowego. Muzycy pokazali radość grania - szczególnie ekspresyjny był gitarzysta - i dali całkiem udany występ. Tak się składa, że nikt z naszej trójki nie jest fanem grupy, poza tym tajemnicą poliszynela był fakt, że Niemcy przyjechali w zastępstwie znacznie bardziej oczekiwanej gwiazdy, która z nie do konca jasnym przyczyn odmówiła przyjazdu, ale trzeba uczciwie przyznać, że panowie naprawdę się przyłożyli i spotkali się z całkiem dobrym przyjęciem ze strony publiczności, za co odwdzięczyli się dwoma bisami.

Gancz: Fakt, o którym nieco wyżej napisał Frantyk, wcale nie jest żadną tajemnicą. W związku z nim, nie chcę wypowiadać się na temat czysto muzycznej strony występu RPWL. Z tych bardziej obiektywnych, stałych i zmiennych czynników ocen koncertów, trzeba przyznać, że nagłośnienie było przyzwoite, dzięki czemu dźwięk był przejrzysty i selektywny. Z drugiej strony nie ma się czemu dziwić: w zespole występował tylko JEDEN gitarzysta. Do tego, co nie częste w przypadku Niemców (odwoływanie się do narodowych stereotypów – cześć pierwsza), zespół wyraźnie czerpał z koncertu radość, a utwory, mimo że nie różniły się w prawie żaden sposób od tego, co znamy z albumów, wybrzmiewały luźno i naturalnie.

Dr Alcibiades: Ze względu na wcześniejsze zobowiązania nie dane mi było uczestniczyć w dwóch ostatnich występach, ale z tego, co piszecie, to nie żałuję jakoś strasznie… Na koncerty chodzi się przecież po to, żeby wspólnie przeżywać muzykę, a nie oglądać poprawny, czy nawet przyzwoity spektakl. Jak więc w tym kontekście oceniacie pierwszy dzień festiwalu?

frantyk: Było lepiej niż się spodziewałem. Choć RPWL nie należy do zespołów, które najchętniej podziwiałbym na żywo, to muszę przyznać, że zostałem pozytywnie zaskoczony. Zespół naprawdę bardzo się starał zasłużyć na uznanie publiczności, był przekonujący w tym co robił na scenie i w rezultacie dał całkiem sympatyczny koncert. Jeśli zaś chodzi o pozostałe zespoły, to wypadły poprawnie. Ta więc pierwszy dzień, jeśli chodzi o moje oczekiwania, był udany.

DZIEŃ DRUGI

Dr Alcibiades: Drugi dzień festiwalu Rock Against Terrorism zapowiadał się chyba najbardziej obiecująco, głównie ze względu na występ Paatos, na który wszyscy oczekiwaliśmy ze sporymi nadziejami… Rozpoczęła go jednak formacja Leash Eye i to rozpoczęła z prawdziwym wykopem!! Co prawda etykietka „grunge”, którą wyczytałem gdzieś na stronie internetowej zespołu, nie szczególnie zachęcała mnie do zapoznania się z ich muzyką, ale – na szczęście – okazało się, że grupa prezentuje naprawdę rasowy stoner rock w duchu Kyuss, Down czy Spiritual Beggars. Potężne, ciężkie jak stutonowy walec brzmienie, dobry, mocny wokal oraz świetne, pełne ognia kompozycje okazały się mocnymi atutami zespołu. Jak dla mnie Leash Eye dali jeden z trzech najlepszych koncertów na festiwalu, pełen czystej rockowej energii, której ciężko było nie ulec i jeśli na płycie zamierzają zabrzmieć równie mocno, to ja chce ją mieć!

frantyk: Ja bym występu Leash Eye nie umieścił w pierwszej trójce i wcale nie chodzi o to, że grali "brzydkie" piosenki (jak o nich mówił sam wokalista), ale po prostu ten rodzaj muzyki nie należy do moich ulubionych. Najbardziej z występu "Liszaja" zapadło mi w pamięć krótkie nawiązanie do słynnego „War Pigs” Black Sabbath.

Dr Alcibiades: Skoro o nawiązaniach mowa, warto także wspomnieć o masakrycznie ciężkim coverze „Mother” Danziga. Niestety był to akurat jedyny słabszy akcent występu – utwór pozbawiony został moim zdaniem dwóch elementów, które przesądzają o jego genialności: świetnej melodii i niepowtarzalnego głosu Glenna… a może po prostu jestem zbyt przywiązany do oryginału.

frantyk: Po przerwie na scenę powinno wejść łódzkie Pathology, na którego występ oczekiwałem z nadzieją po wysłuchaniu naprawdę nieźle brzmiących utworów z oficjalnej strony zespołu. Szczególnie przypadł mi do gustu wokalista, więc bardzo chciałem się przekonać jak radzi sobie na żywo. Niestety Pathology nie dojechało i zamiast nich na scenę wyszli od razu muzycy pochodzącego z Alzacji Atumnblaze. Wydaje mi się, że zespół się nawet nie przedstawił tylko od razu zaczął grać… Muszę przyznać, że moja znajomość muzyki Niemców jest raczej mizerna, ale panowie zaprezentowali to czego się spodziewałem, czyli nastrojowe utwory w stylu bardziej rockowej Anathemy. Była to więc muzyka emocjonalna i klimatyczna.

Dr Alcibiades: Zgadza się, choć mi akurat przyszły na myśl raczej skojarzenia z Paradise Lost czy późną Katatonią… W ogóle, znając tylko płytę „Mute Boy, Sad Girl”, byłem zaskoczony tym, jak ciężko zabrzmieli Niemcy – zero elektroniki, prawie niesłyszalne wpływy trip-hopu, które akurat na tym albumie odgrywają niebagatelną rolę. Zespół jednak grał materiał zarówno starszy, jak i nowszy i choć czasy, gdy zachwycałem się tego typu muzyką chyba bezpowrotnie minęły, nie mogę odmówić Autumnblaze sporej klasy.

frantyk: Podobało mi się to, że wokalista potrafił w ostrzejszych momentach przycisnąć, co poprzedniego dnia nie udało się wokaliście Archangeliki, który śpiewał jednostajnie i spokojnie nawet wtedy gdy reszta zespołu grała agresywniej. Ostatni utwór przed bisem nieco mnie zaskoczył, gdyż zespół zabrzmiał jak ostrzejszy Sigur Ros - na początku łagodnie, tworząc charakterystyczny dla Islandczyków dźwiękowy pejzaż, by pod koniec wybuchnąć już z wrzaskiem zamiast delikatnego śpiewu.

Dr Alcibiades: Miałem identyczne skojarzenia: Sigur Ros grający doom-metal… niesamowicie długi, transowy i wciągający kawałek, szkoda tylko, że natężenie „cierpienia” w zachowaniu i ekspresji głosowej wokalisty osiągnęło pod koniec poziom wręcz groteskowy. Dlatego na bis już nie zostałem…

frantyk: Po krótkiej przerwie ze sceny zaczęły dobiegać odgłosy strojenia instrumentów - to gwiazda wieczoru, szwedzki Paatos właśnie przygotowywał się do występu. Kiedy już nagłośnienie zostało dostatecznie sprawdzone, zespół ponownie wszedł na scenę i został owacyjnie przyjęty przez publiczność. Petronella Nettermalm, wokalistka zespołu, już na początku przeprosiła, że ma problemy z gardłem, ale trzeba przyznać, że całkiem dobrze sobie radziła.

Dr Alcibiades: Powiedzmy tak: niedyspozycja głosowa była wyraźnie słyszalna i widzialna (kilka razy Petronella przerywała na chwilę śpiewanie, nie mogąc wyciągnąć wymaganej tonacji), ale ze względu na jej zaangażowanie i fantastyczną grę pozostałych muzyków, po prostu przymyknęliśmy na to oko i daliśmy się ponieść magii koncertu!

frantyk: Zwłaszcza że każdy kolejny utwór nagradzany był większymi brawami i choć słuchaczy było trochę mniej niż na RPWL, to atmosfera była gorętsza i reakcja publiczności bardziej entuzjastyczna. Paatosowi udało się wykreować charakterystyczny, nieco psychodeliczny nastrój, który utrzymał się od początku do końca występu.

Dr Alcibiades: Zaskoczyło mnie to, że muzycy zagrali prawie w całości materiał z “Timeloss”, z przepięknymi „Hypnotique” i „Tea” oraz fantastycznym „Quits”, który na żywo zabrzmiał jeszcze bardziej niesamowicie. To co w tym utworze wyrabiał z perkusją Huxflux Nettermalm na długo pozostanie w mojej pamięci…

frantyk: Na drugi bis panowie wyszli już bez Petronelli. Gitarzysta powiedział, że ponieważ bardzo lubią improwizować, zagrają na koniec utwór w całości improwizowany, zaczynający się od tonacji e-moll. Tak też zrobili, stopniowo podkręcając atmosferę – pod koniec utworu, gitarzysta zaczął nawet coś nucić w sposób charakterystyczny dla Sigur Ros! Po wybrzmieniu ostatnich nut jeszcze tylko basista poinformował zebranych, że niedługo ukaże się najnowszy album Paatos i grupa ostatecznie zniknęła ze sceny. Naprawdę przepiękny był to występ. Brawa dla organizatorów, którzy zaprosili ten wspaniały zespół. Co ciekawe Pattos o festiwalu dowiedział się najpierw od grupy Sylvan (gwiazdy zeszłorocznej edycji RAT).

Dr Alcibiades: Magia, trans, oczarowanie… Paatos nie zawiedli, a wręcz przeciwnie – nawet miejscami przysłodkie i mdłe piosenki z „Kallocain” w wersjach „na żywo” zyskały „pazur” i zabrzmiały naprawdę rewelacyjnie. Szwedzi pokazali po prostu, jak powinien wyglądać dobry koncert: od początku nawiązali dialog z publicznością, nie ograniczyli się do prostego odgrywania materiału z płyt (prócz końcowej improwizacji zagrali także jeden nowy, instrumentalny kawałek, który być może znajdzie się na kolejnej płycie) i potrafili wykreować cudowną atmosferę swoją muzyką. Dzięki temu byliśmy skłonni zapomnieć o całym bożym świecie i całkowicie oddać się magii tego występu. Tego dnia wracałem do domu w wyjątkowo dobrym nastroju…

DZIEŃ TRZECI

Dr Alcibiades: Dzień trzeci festiwalu rozpoczął się punktualnie, co chyba wszystkich wytrąciło z równowagi… Dość powiedzieć, że występujący jako pierwszy A Day In June oglądała dosłownie garstka publiczności. Nieobecni nie mają jednak czego żałować – zespół zaprezentował się dość przeciętnie: partie ciężkie były zbyt monotonne, a w spokojnych brakowało finezji lub po prostu dobrych melodii. Generalnie przez większość czasu zastanawiałem się, co oni właściwie chcieli zagrać... Neo-prog? Metal klimatyczny? Prog-metal? Brak pomysłu na własną muzykę i apatyczność występujących sprawiły, że już w połowie zacząłem oczekiwać występu Soulstice. Tym bardziej, że w powietrzu aż wrzało od plotek na ich temat – dowiedziałem się m.in., że mają niezwykle utalentowanego i wszechstronnego młodego basistę (uczy francuskiego); że wokalista wygląda młodziej bez brody; że perkusista… tu aż wstydzę się przytaczać. Kiedy już miałem wykręcić numer jednego z wysokonakładowych, kolorowych magazynów, by intratnie sprzedać te rewelacyjne informacji, ze sceny zaczęły dobiegać pierwsze dźwięki…

frantyk: Soulstice zagrał kilka utworów w konwencji heavy/thrash metalowej. Wokalista zespołu to dość typowy heavy metalowy wyjec, co w przypadku tak grającego zespołu nie powinno dziwić. Muzycy stosowali także trochę progmetalowych patentów w warstwie instrumentalnej (łamanie rytmu itp.). Zespół zaprezentował się godnie, choć nie będę ukrywał, że gatunek, który panowie uprawiają nie należy do moich ulubionych.

Dr Alcibiades: Cóż, zawiodło przede wszystkim nagłośnienie – nie pozostaje mi nic innego jak przychylić się do zdania Gancza, że formuła: dwie gitary plus masywne brzmienie nie sprawdza się w sali Progresji. Np. widać było jak basista intensywnie biega palcami po gryfie, ale linie basu musiałem sobie wyobrażać… Mimo to zaliczam występ do udanych – muzycy zaprezentowali solidną dawkę łupaniny, ze sporą dozą kombinowania i miejscami ciekawym (jakby „orientalnym”) brzmieniem. Przydałby się nieco lepszy kontakt z publicznością, ale generalnie było ok.

frantyk: Przed gwiazdą wieczoru, inowrocławskim Quidam, miał zagrać Rootwater, ale pech prześladujący organizatorów i tym razem dał o sobie znać - jeden z muzyków nie mógł przybyć na czas. Tak więc po krótkiej przerwie ze sceny zaczęły dobiegać m.in. dźwięki fletu - znak, że właśnie rozgrzewa się gwiazda wieczoru. Koncert Quidam, był bardzo podobny do tego, który odbył się w czerwcu w studiu radiowej Trójki, choć tym razem ze zrozumiałych względów muzycy mogli sobie pozwolić na większy luz. Tak wiec można było usłyszeć m.in. "Surrevival", "No Quarter", nową wersję "Sanktuarium", "Queen of Moulin Rouge", czy "Not So Close" ze zgrabnie wplecioną lekko rapowaną wersją "Hush" z repertuaru grupy Deep Purple. Muzycznie koncert wypadł bardzo dobrze, dobrze był także nagłośniony, ale jedna rzecz trochę mnie w nim drażniła. Chodzi o zachowanie sceniczne wokalisty. Dobrze, że Bartek Kossowicz stara się wczuwać w nastrój utworów, ale problem w tym, że często wczuwa się aż za bardzo, przez co jego zachowanie może być odebrane jako przesadna egzaltacja, czy wręcz zniewieścienie, przez co z pewnością wbrew swojej woli niezbiecznie zbliża się do karykatury młodego Wertera. Ale to jedyny zarzut, bo wokalnie Bartek radzi sobie nieźle.

Dr Alcibiades: Mimo że nowe wcielenie Quidam zupełnie mnie nie przekonuje, na koncercie muzycy pokazali pełen profesjonalizm: tutaj muzyka po prostu „płynęła” w powietrzu, dźwięki i utwory następowały po sobie zupełnie naturalnie i wszystkie elementy perfekcyjnie ze sobą współgrały. Po dwóch poprzednich występach było to jak przeniesienie się w zupełnie inny świat, choć z estetycznego punktu widzenia nie znalazłem w nim wiele dla siebie…

frantyk: Występem Quidam miał się wieńczyć drugą edycję festiwalu Rock Against Terrorism, ale organizatorzy zdecydowali się poczekać na gitarzystę Rootwater, tak więc wyszło na to, że zespół jednak wystąpi po gwieździe wieczoru. No i Rootwater zagrał dla garstki widzów (większość widowni wyszła po występie Quidam), ale jak zagrał! Ci, którzy zdecydowali się pozostać byli świadkami znakomitego, bardzo energetycznego, mocnego, metalowego koncertu. Szczególne wyrazy uznania należą się charyzmatycznemu frotmanowi zespołu, który dosłownie szalał na niewielkiej przecież scenie, demonstrując przy tym naprawdę świetne warunki głosowe (ciekawe skrzyżowanie wokali Maxa Cavalery, Mike'a Pattona i Jonathana Davisa) . Powiem szczerze, że frontman Rootwater naprawdę mnie przekonał, wyrastając w moich uszach na najlepsze męskie gardło festiwalu, gdyż znakomicie radził sobie nie tylko w partiach krzyczanych, lecz także w tych bardziej melodyjnych.

Dr Alcibiades: Rzeczywiście pod względem prezencji scenicznej zespół prezentował się chyba najefektowniej na festiwalu. Istny wulkan energii – momentami miałem wrażenie, że rozniosą scenę Progresji, która przy ekspresyjnym zachowaniu muzyków wydawała się jeszcze mniejsza niż zwykle. Wychowałem się na „starym” metalu i ten spod znaku późnej Sepultury, Korna, One Minute Silence itp. niespecjalnie mnie przekonuje… jednak ilość energii jaką wykrzesali z siebie muzycy Rootwater całkowicie porwała pozostałą na koncercie publiczność, tak że ciężko było po prostu się nie bawić…

frantyk: Niech dowodem na świetny występ zespołu będzie fakt, że garstka słuchaczy pozostałych w Progresji głośno domagała się bisu, na który panowie weszli już bez górnej części garderoby. Na bis zagrali utwór "Hava Nagila" oparty na charakterystycznym motywie folkowym, którym to podobno zwykle kończą swoje koncerty. Naprawdę nie spodziewałem się po zespole tak rewelacyjnego występu. No i bezkompromisowy, nieprzebierający w słowach lider nijak się nie miał do "cierpiącego" frontmana Quidam. I bardzo dobrze zresztą.

Dr Alcibiades: Tak, końcówka była naprawdę mocna, a żydowski „Hava Nagila” to jedyny utwór, który przemówił do mnie również pod względem muzycznym – zupełnie jak metalowa wersja jednego z songów Zornowskiej Masady: niesamowita moc i energia, a przy tym niebanalny pomysł!

frantyk: Spóźnionym występem Rootwater druga edycja festiwal Rock Against Terrorism została oficjalnie zakończona. Mimo pewnych zgrzytów organizacyjnych (należy dodać, że nie spowodowanych przez organizatrów) trzeba powiedzieć, że festiwal się udał. Mimo że frekwencja nie była najlepsza niezłomni pomysłodawcy RAT II myślą już nad następną edycją. Pozostaje im tylko życzyć powodzenia i wytrwałości w dążeniu do celu. Dobrze by było, żeby festiwal Rock Against Terrorism na stałe wpisał się w muzyczny kalendarz stolicy.

Dr Alcibiades: Czego również sobie i innym życzę… Obserwując jednak koncerty Paatos i Quidam oraz świetne reakcje publiczności na te dwa występy, pozwolę też sobie wyrazić nadzieję, że w przyszłości proporcje muzyczne przesuną się z „łomotu” na art-rock. Teraz już tylko pozostaje się rozmarzyć, wyobrażając sobie przyszłoroczne występy White Willow, czy The Amber Light…


Zaskakująca wersja Undertow. Delikatny, akustyczny wstęp oraz śpiew a’capella. Znakomita partia wokalna. Naprawdę, Gildenlöw jest właścicielem niesamowitego głosu. Kto wie, czy w chwili obecnej nie najlepszego na rockowej scenie.

Let me burn it all!
Let me take my fall!
Through the cleansing fire!
Now let me die!
Let me die...

Diffidentia – w jakże odmiennej wersji, od tej znanej z Be. Mocniejsza, zagrana w zupełnie innej tonacji, ze smaczkami artykulacyjnymi. Powalająca mocą i ciężarem. Miód i pycha! Przy okazji okazało się, że oświetleniowiec grupy ma urodziny, więc publiczność zaśpiewała zarówno Happy Birthday, jak i staropolskie 100 lat. Miły, sympatyczny akcent tego koncertu.

Flame to The Moth – znakomity. Przyznam się, że po zapoznaniu się ze Scarsick skreśliłam ten utwór. W ogóle wydaje mi się, że utwory z ostatniej płyty Szwedów zyskały wiele w koncertowej oprawie. Świetnie się ich słucha.

....Kolorowe światła przedzierają się przez czerń Progresji. Delikatne błyski szklanej kuli. Witajcie na tanecznym parkiecie. Disco Queen! Znakomity koncertowy utwór do skakania, skandowania, tańczenia. Tak, drodzy czytelnicy, do tańczenia (świetnie się sprawdza jako dance track!!). Wiję się przy tym utworze jak prawdziwa gwiazda parkietu, czy inna Madonna.
I wiecie co, mam gdzieś zdziwione spojrzenia metalowców.

Koniec zasadniczej części koncertu! Światła gasną. Tupiemy, skandujemy nazwę zespołu. Minuta, dwie wleką się. Ale przecież wyjdą! Przecież jeszcze trzy bisy!
Około 22.00 – wychodzą na bis.
Hallelujah Leonarda Cohena. Dla większości zgromadzonej publiczności zaskoczenie. Nie znają tego, co by tu powiedzieć kanonicznego tekstu i utworu, albo kojarzy im się z piosenką ze Shreka. A przecież sam tekst jest niebanalny i chyba raczej nieprzypadkowo, ten właśnie utwór został wybrany przez Daniela. Śpiewam sobie cichutko:
Now I've heard there was a secret chord
That David played, and it pleased the Lord
But you don't really care for music, do you?
It goes like this
The fourth, the fifth
The minor fall, the major lift
The baffled king composing Hallelujah…

Znakomita, powalająca wersja tej pieśni. Zupełnie inaczej odczytana. Ludziska chwytają się za ręce, tłum faluje. Coś niesamowitego.

Następnie Cribcaged. Cudowny, przepiękny z mocnym tekstem. Znakomicie zaśpiewany przez publiczność.

Used – odlot w kosmos. Powrót do TPE1. Poziom szaleństwa sięga zenitu.

I'd never let you down
You let me win, I let you drown!

Getting used to pain

22.35 – koniec koncertu. Publiczność krzyczy. Tylko, że to naprawdę koniec.

23.00 – sklepik. Kupuję koszulkę z kwiatkiem. Fajna – wersja dla kobiet.

23.20-23.40 – koczujemy przed autokarem zespołu. Zimno się robi. Z samochodowego odtwarzacza leci sobie Arjen Lucassen i jego Elektryczny Zamek. Rumi się żegna – nie czeka na zespół.

Północ- wracamy do klubu. Podpisują płyty. Karnie ustawiam się z trofeami do kolejki. Trwa to więcej niż chwilę. Wreszcie podaję Danielowi okładkę Scarsick – składa zamaszysty podpis. Chwilę rozmawiamy, pokazuję zdjęcia z Prog Power z 2001 roku. Nie ma co kryć, wzbudzają zainteresowanie i śmiech Daniela. Dziękuję Danielowi i ustawiam się do kolejnej kolejki. Johan, Simon (wyraźnie już rozluźniony i mniej spięty), Fredrik. Autografy, wspólne fotki. Szanuję czas mużyków, jeszcze tylko uścisk dłoni i odchodzę. Są po prostu potwornie zmęczeni. Przed nimi jeszcze długa podroż do Krakowa.

Tak mniej więcej to przebiegało. Wybaczcie, zarówno formę, jak i długość relacji. Naprawdę nie jestem wielką fanką tego zespołu. Po prostu doceniam klasę i profesjonalizm Pain Of Salvation.

Podsumowując: warto było
Fotografie: Piotr „Rumi” Rumiński & Frantyk


 

Zdjęcia:

Lavender RPWL Leash Eye Autumnblaze Paatos Soulstice Quidam
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.