Jako pierwsi, punktualnie o 20, na scenę wyszli Włosi z Kingcrow. Widziałem ich już po raz trzeci. Poprzednio, dwukrotnie w warszawskiej Progresji. Najpierw, gdy dziewięć lat temu promowali płytę Eidos i siedem lat temu, gdy zajechali z albumem The Persistence. Choć trasa koncertowa z Klone to tzw. co-headline tour, podobnie jak podczas wspomnianych koncertów, rzymianie wystąpili przed gwiazdą wieczoru. Tym razem muzycy promowali najnowszy, wydany dokładnie rok temu, album Hopium i to utwory z niego zdominowały liczącą jedenaście utworów setlistę. Z tej bardzo udanej płyty wybrzmiało bowiem sześć kompozycji, w tym otwierające występ mocne Kintsugi i zamykające go tytułowe Hopium (po drodze były jeszcze Parallel Lines, Night Drive, Glitch i Come Through). Ponadto artyści sięgnęli jeszcze po cztery numery z poprzedniego The Persistence i najstarszy tego wieczoru The Moth z Eidos. Sam występ był niezwykle energetyczny i udany a rozruszać zebranych starał się sympatyczny frontman, Diego Marchesi.
W nieco inne rejony progresywnego metalu, pozbawione raczej szybszego tempa i perkusyjnych łamańców, choć niewolne od gitarowego ciężaru, zabrali przybyłych Francuzi z Klone. Ich też widziałem już po raz trzeci, pierwszy raz 12 lat temu, gdy supportowali izraelski Orphaned Land. Mam do nich słabość i od lat dokładnie obserwuję ewolucję ich muzyki, od ciężkiego metalowego grania do niezwykle atmosferycznego, pełnego melancholijnej przestrzeni i akustyki, progresywnego metalu. Tym razem Francuzi przyjechali do nas z ujmującą najnowszą płytą The Unseen, z której zagrali trzy kawałki, rozpoczynające zresztą koncert. Poleciały zatem utwór tytułowy, Magnetic oraz mój ukochany After The Sun. Program koncertu miał jednak bardziej przekrojowy charakter, bowiem pochodzący z Poitiers muzycy sięgnęli jeszcze do czterech innych albumów, w tym do Here Comes the Sun, który w tym roku obchodzi jubileusz 10-lecia. Dlatego wybrzmiały z niego też trzy kompozycje (Immersion, The Drifter, Nebulous), co sprawiło mi osobiście ogromną radość. To właśnie po wspomnianym koncercie w 2013 roku zaczynałem swoją przygodę z Klone i pierwszym ich albumem, który mocno „we mnie wszedł” był właśnie ten krążek. To był bardzo dobry koncert, ze świetnie śpiewającym i niepowtarzalnym Yannem Lignerem oraz kapitalnym finałem w postaci potężnego Yonder. Szkoda tylko, że tego wieczoru sala Hype Parku przy Kamiennej 12 nie wypełniła się zbyt szczelnie. Cóż, kto nie był, może tylko żałować.