ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
- 23.03 - Poznań
- 25.03 - Warszawa
- 26.03 - Gdańsk
- 26.03 - Warszawa
- 28.03 - Białystok
- 29.03 - Łódź
- 30.03 - Warszawa
- 29.03 - Tarnów
- 04.04 - Ostrów Wlkp
- 04.04 - Wrocław
- 05.04 - Kraków
- 06.04 - Warszawa
- 05.04 - Bielsko-Biała
- 12.04 - Zabrze
- 17.04 - Warszawa
- 25.04 - Bielsko-Biała
- 26.04 - Sosnowiec
- 29.04 - Kraków
- 05.05 - Toruń
- 06.05 - Gliwice
- 10.05 - Łódź
- 17.05 - Gdańsk
- 30.05 - Alphen
- 01.06 - Poznań
- 04.06 - Warszawa
- 05.06 - Gliwice
- 12.06 - Wrocław
 

koncerty

12.03.2025

Pomiędzy jazzem a rockiem, czyli "Fusion Eurotrip" trwa!

Pomiędzy jazzem a rockiem, czyli

W poszukiwaniu unikatów

Jeśli miałbym wymienić wydawnictwa, po które najchętniej sięgałem w roku 2024, byłyby to – najnowsze studyjne dzieło Scotta Hendersona – „Karnevel!” oraz dwupłytowy album koncertowy grupy Magma – „Eskähl 2020”. Los sprawił, że w odstępie czterech dni, w totalnie odmiennym anturażu, mogłem obcować z muzyką obu wykonawców z tego zestawu. Co więcej, odbyło się to dwa dni przed moimi urodzinami – pierwszego marca Scott Henderson zagrał w Muzycznej Owczarni w Jaworkach, i dwa dni po nich – piątego marca zespół Magma wystąpił w brukselskim Royal Circus. I były to wymarzone prezenty.

Scott Henderson Trio, 01.03.2025, Muzyczna Owczarnia, Jaworki

Każdy był kiedyś na wycieczce w Pieninach. Wiadomo - flisacki folkor, pyszne oscypki i ostre górskie powietrze, co w zupełności wystarczy by móc się zrelaksować. A jeśli do tego wieczorem uszy łechtane są najwyższych lotów muzyką, to można uznać wyprawę za fantastyczną.

O samym miejscu nie będę pisał zbyt wiele, bo przecież wszyscy je znają. Wystarczy wspomnieć tylko, że jest totalnie oldschoolowe, panuje w nim rodzinna atmosfera i każdy, nazwijmy to - prawdziwy meloman, powinien tam zagościć, bo doświadczenie muzyki, w takich a nie innych okolicznościach, staje się jeszcze bardziej intrygujące. Zwłaszcza takiego grania, jakie prezentuje Scott Henderson.

Gdy chwilę przed startem koncertu pojawiłem się na miejscu, zastałem tam widok gitarzysty, który chyba nierozpoznany przez część publiczności, jeszcze w kurtce, stroił na scenie swojego Stratocastera. Nim show rozpoczęło się na dobre, Scott przywitał się z widownią i podzielił kilkoma informacjami. Jedną z nich było to, że nie głosował na Trumpa i… ku mojemu zdumieniu, nie spotkało się to z szerokim aplauzem. Innym newsem był fakt, że Scott ożenił się z polską gitarzystką Liną Mastalską, która miała wystąpić razem z nim, ale ze względu na… zmianę statusu materialnego musiała odnowić swoją wizę i nie mogła pojawić się na tej trasie. Ostatnim ogłoszeniem była informacja, że Scott z powodu problemów z plecami zagra dziś na siedząco. Występ rozpoczął się coverem Milesa Davisa „All Blues” i było to fenomenalne wykonanie z miejscami wręcz rockową dynamiką. Gitarzysta podsumował to żartobliwie jako kompozycję duetu Miles Davis/Ritchie Blackmore, a publiczność mogła w skupieniu słuchać kolejnych dźwięków będących kwintesencją muzyki fusion osadzonych na kanwie bluesowej. Hmm to chyba nawet całkiem niezły opis twórczości Scotta. I gdybym miał wtedy pod ręką grę „bingo”, mógłbym wypełnić ją w całości, bowiem padło wszystko, za co cenię tę muzykę. A zatem – płynną artykulację – to granie jest mięciutkie niczym plastelina, którą można dowolnie formować. I choć miejscami jest agresywnie, to wciąż słychać tę charakterystyczną Stratocasterową „szklankę”. Swoje robi też umiejętne swingowanie, które sprawia wrażenie totalnego luzu i świetnie koresponduje z graniem za pomocą wajchy. I jeszcze frazowanie Scotta, które za każdym razem opowiada jakąś historię i pięknie się rozwija, zabierając niejednokrotnie słuchaczy w bardzo intrygujące zakamarki. Tak, Scott jest mistrzem tzw. „outside playing”, czyli wymyślnego, w pełni świadomego grania dźwięków spoza tonacji. Dobra, my tu gadu-gadu, a tymczasem przyszła pora na utwory z wspomnianego wyżej „Karnevel!”, które zagrane były z fantastyczną energią brzmiąc tam gdzie trzeba bardzo blisko wersji studyjnych, jednocześnie bez jakiegokolwiek ograniczania się w improwizacji. Choćby w tytułowym, gdzie Scott zagrał np. kolejne ciekawe partie z użyciem harmonizera. Wow, to da się tak inspirującą muzykę grać w trio? Gdy ma się takich kompanów jak Roman Labaye na basie czy Archibald Ligonnière za perkusją świat wydaje się piękniejszy. Byłem na kilku koncertach, na których to lider był wyraźnie bardziej umuzykalniony od towarzyszącego mu zespołu. Tutaj tego wrażenia nie odniosłem, a solówki obu panów dosłownie wyrzucały mnie z kapci. Chapeu bas! (bas i perkusja – dodając żartobliwie jak jeden z fanów, który wyraźnie podchmielony co chwilę pokrzykiwał: -perkusja the best!) I obok tych wszystkich szalonych, improwizatorskich zapędów na pewno oddechem była kompozycja Horace Silvera – „Peace”. Urokliwa, nostalgiczna, odwołująca się do wrażliwości i przypominająca o tym, co właśnie dzieje się na świecie. Z kolei zagrany na bis utwór „Hole Diggin'”zapowiedziany żartobliwie przez Scotta jako -the dog about songs… podczas którego sam artysta pozwolił sobie, jak i publiczności… szczęknąć czy też zawyć, był czymś w rodzaju katharsis, które chciało mówić: żyj chwilą i baw się dobrze. Zresztą gitarzysta wspomniał, że lubi przyjeżdżać grać w Muzycznej Owczarni również ze względu na psa Aresa, który gdzieś tam wśród publiczności sobie hasał. Świetny koncert, w inspirującym miejscu!   

MAGMA, 05.03.2025, Circus Royale

Och jakże odmienne to były okoliczności – duże, piękne miasto ze wspaniałą architekturą, wybornym piwem, frytkami i czekoladą i taki multikulturowy, wspaniały europejski tygiel. Tak, Bruksela jest doskonała. I zachłyśnięcie się jej urokiem spuentowane było spełnieniem jednego z moich największych koncertowych marzeń. Czegóż można chcieć więcej?

Wygląda na to, że tak zbierając w logiczną całość pewne fakty, które zbiegły się wokół tego koncertu Magmy, miałem do czynienia z „ostatkami”. I to bynajmniej nie dlatego, że w nocy na brukselskich ulicach natknąłem się na karnawałowy pochód.

Jeszcze dzień przed koncertem okazało się, że z powodów zdrowotnych nie usłyszymy wokalistki Stelli Vander oraz wokalisty Hervé Ankina. Na liście nieobecnych znalazł się również mąż Stelli… tak – nie jest nim Christian Vander, a Francis Linon, który jest inżynierem dźwięku grupy. Z kolei następny koncert zaplanowany na 07.03 został odwołany tuż przed startem z powodu kontuzji pleców Christiana. Zatem z jednej strony cieszę się, że zobaczyłem ten legendarny zespół na scenie i miałem tutaj dużo szczęścia, z drugiej - niedosyt pozostał. No bo wyobraźmy sobie, że ktoś właśnie zderza się po raz pierwszy z tym unikatowym światem. Umówmy się, muzyka na randkę to nie jest i raczej nie podoba się od pierwszego odsłuchu. Tutaj trzeba stopniowo przyzwyczajać ucho do dysonansu powoli zgłębiając kolejne tajemnicze zakamarki. Zespół mógłby przecież iść utartymi, przekonsumowanymi i zrecyklingowanymi szlakami muzycznymi, a jednak postawił na nieprawdopodobną oryginalność. To unikatowa muzyka i własny język w tekstach, które doskonale koegzystują z tym charakterystycznym logo. To świat, który przyciąga niczym magnes. I patrząc na te wszystkie detale, odbiór tej niełatwej muzyki w takich, a nie innych okolicznościach, stał się dla zgromadzonej widowni jeszcze trudniejszy.

Klasycznie po trzech teatralnych dzwonkach widowisko rozpoczęło się od zaprezentowanego w całości albumu „Félicité Thösz”, który mógłby wydawać się optymalnym wyborem dla okrojonego składu ze względu fakt, że zawiera raczej krótsze i miejscami prostsze harmonicznie formy. Jednak jakby cały czas czekałem aż muzycy rozkręcą się z tempem i dynamiką, a po drodze wszystkie wyżej wspomniane okoliczności dawały się we znaki. Za to poziom nostalgii w tych krótkich melodyjkach był odpowiedni. Trudno jednak było oprzeć się wrażeniu, że nie wszystko idzie po myśli zwłaszcza Christiana Vandera. I na pewno złożyło się na to wiele czynników. Nie będąc podczas koncertu świadomym braku inżyniera dźwięku grupy myślałem, że to głównie wiek – 77 lat, a także granie w mniejszym składzie i „prawa pierwszego koncertu” trasy mają największy wpływ na problemy perkusisty. Jego przejścia były bowiem pieczołowicie przygotowywane wcześniej bez dogrywania do końca partii poprzedzających i brzmiały miejscami dość topornie. Akcenty były nierzadko spóźnione, pojawiały się problemy z utrzymywaniem tempa i zarządzaniem dynamiką, co w instrumentalnych częściach jakby wybijało innych muzyków z pewnego vibe’u. A nade wszystko, miałem wrażenie, że to granie jest zachowawcze, że talerze są ledwie muskane i nie ma tam pewności siebie. Wiadomo – live rządzi się swoimi prawami ogółem, ale myślę że brak dźwiękowca to główny powód tego, o czym piszę wyżej. Zresztą wydawało mi się, że w pewnym momencie sam Christian zniesmaczony tym, co się dzieje kręcił głową. I być może dlatego jako druga zabrzmiała kompozycja Michela Grailliera -  „Auroville” wykonana przez dwóch klawiszowców i basistę. Zanim jednak panowie przeszli do konkretów racząc nas przepięknymi, kojącymi frazami syntezatora, zdecydowali się na krótki jam w tym klimacie w celu wyrównania poziomów głośności. Ale one niestety skakały i jakoś trudno było uwierzyć w to, co się dzieje, bo nagłośnienie dwóch instrumentów klawiszowych i basu, gdzie nie trzeba „przekrzykiwać” partii perkusji nie powinno być wyzwaniem dla doświadczonego akustyka. Co więcej, Christian Vander zapominał o werblowej sprężynie, która rezonowała z innymi instrumentami w fragmentach, w których nie grał. Mimo tych wszystkich mankamentów zespół grał z pasją i autentycznością zabierając publiczność w swój specyficzny świat. Punktem kulminacyjnym był zagrany w całości album „K.A.”, czyli być może w ogóle najlepsza płyta nagrana pod szyldem Magma? Na pewno chylę czoła przed wokalistkami oraz klawiszowcami, którzy wydawali się trzymać to wszystko w ryzach. Zwłaszcza Caroline Indjein zabłysnęła śpiewając z odpowiednim wczuciem w wysokich rejestrach. I miejscami można było zamknąć oczy i poddać się tej transowości i rytualności i to mimo skomplikowania form w warstwie rytmicznej, czy głównie harmonicznej. W innych momentach złowieszczość, czy wręcz demoniczność korespondując z czerwono-czarnym logo, które unosiło się nad zespołem, naprawdę dawały się we znaki. Wyobraźcie sobie tylko, że w takim anturażu słyszycie gromkie, chóralne „alleluja”. Jeśli ktokolwiek chciałby zapytać na czym polega muzyczna awangarda, to zespół Magma, mam nadzieję że jednak jeszcze przez jakiś czas, zaprasza na wykład na ten temat. Wracając do problemów natury akustycznej, jako gitarzysta nie mogę wybaczyć źle nagłośnionej gitary i momentami domyślania się cóż ten sympatyczny facet z białym Stratocasterem sobie pogrywa. No dobra, ale były też tzw. plusy dodatnie. Na pewno zespół doskonale wie jak wyreżyserować swój występ. Spójrzmy na ten repertuar- zaczynamy lekko i miejscami z nostalgią: „Félicité Thösz”, później swoistym oddechem jest piękny, instrumentalny „Auroville”, a zaraz podajemy opus magnum koncertu, gdzie miejscami jest dynamicznie, transowo i złowieszczo. A dalej? „The Night We Died” i przepiękne harmonie wokalne, jakże kojące te trudne do ugaszenia emocje związane z przeżywaniem wielowątkowej muzyki z „K.A.”. I gdy już w zasadzie zostały ukojone, na wokal wszedł Christian Vander, żeby uregulować nam pH odpowiednią ilością swoich kwaśnych wokali. A na koniec jeszcze poczęstował nas rytualnym „Ehn deiss” pochodzącym z repertuaru jego innego zespołu – Offering. A więc, pod kątem artystycznym było tutaj wszystko - krew, pot, łzy i góra mięsa. Choć szkoda, że zespół nie sięgnął do swoich klasyków z lat 70 takich jak „Mëkanïk Dëstruktïẁ Kömmandöh”, czy „Kobaïa”. Słówko jeszcze na temat wiernych fanów Magmy, którzy tak tłumnie otoczyli stoisko z merchem, że trzeba było dłuższą chwilę poczekać by móc cokolwiek kupić. A do wyboru było dosłownie wszystko i to w przystępnych cenach – takich jak na oficjalnej stronie. Mimo wszystko był to naprawdę niezapomniany wieczór!

 

Zdjęcia:

Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS ArtRock.pl na Facebook.com
© Copyright 1997 - 2025 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.