Zaznaczmy na początku, że różnie to bywało w przeszłości z koncertami Diary Of Dreams. A w zasadzie z ich odwoływaniem. Niektórzy moi znajomi zaczynali już nieco sarkastycznie podchodzić do tematu. Także i ten sobotni, warszawski, był z tych „przełożonych”, już w nowej lokalizacji…
Ale warto było czekać. Bo Progresja tego wieczoru może nie była wypełniona po brzegi, jednak spora ilość fanów przybyła zobaczyć formację Adriana Hatesa. Atmosfera była gorąca a reakcje publiczności naprawdę entuzjastyczne. I nie ma się co dziwić, bo kwartet zagrał świetny, prawie dwugodzinny koncert, w którym wręcz iskrzyło od ich klasycznych hitów. Muzycy sięgnęli do ponad dziesięciu albumów, choć, co ciekawe, wcale nie dominowały te z wydanego w 2023 roku, ostatniego dzieła studyjnego, Melancholin (tu, nie liczę ubiegłorocznego, retrospektywnego, Under a Timeless Spell, nagranego we współpracy z Filharmonią Lipską). A szkoda, gdyż to kapitalna płyta trzymająca poziom wielu ich starszych rzeczy i osobiście do zagranych tego wieczoru The Fatalist, The Secret i Viva La Bestia dorzuciłbym cudne My Distant Light. Najwięcej rzeczy, bo aż cztery, poleciało z Freak Perfume. Ale to już obowiązkowe same killery: AmoK, She and Her Darkness, The Curse i Traumtänzer, wyśpiewane przez zebranych. Ten ostatni utwór zakończył koncert i wybrzmiał w przepięknej, ascetycznej wersji, tylko na głos i pianino.
Muzyka Diary Of Dreams to darkwave pierwszej próby, którego siłą jest przede wszystkim mroczny wokal mistrza ceremonii Hatesa, intensywnie i rytmicznie nabijany rytm, dominująca elektronika, nakręcająca transowość i motoryczność kompozycji oraz… schowana raczej gitara. I w ten sobotni wieczór tak właśnie było, choć trzeba zaznaczyć, że „żywe bębny” dodawały rockowej przestrzeni i feelingu. Dzięki temu to był mocno energetyczny i na swój sposób taneczny wieczór. Warto zauważyć, że podczas całego występu Hates często pokasływał a na koniec koncertu nawet przepraszał za swoją głosową niedyspozycję. Niepotrzebnie, bo fani jego mrocznego, głębokiego wokalu, czy to w angielskiej, czy to w niemieckiej wersji językowej, z pewnością nie byli zawiedzeni.
Przed gwiazdą wieczoru, jako gość specjalny, zaprezentował się szkocko-szwedzki duet Unify Separate, czyli przesympatyczni Andrew Montgomery (wokal) oraz stojący za klawiszowym zestawem Leo Josefsson. Muzycy zaprezentowali kawałek nośnego, hipnotyzującego synthpopu w nieco futurystycznym entourage’u.
PS Dla zbieraczy i archiwistów w załączeniu fotografia setlisty warszawskiego występu.